Kwiecista sukienka.
Ten dzień będzie świetny! – powiedziałam, decydując o
wstaniu z łóżka już po drugim budziku. Pozytywna afirmacja wraz z niedoborem
kofeiny odebrała mi rozum. Dzisiaj będzie ten dzień, w którym przejdę na dietę
oraz zacznę biegać! W łóżku nie było męża. Wspomniał coś o jakimś szkoleniu,
pewnie wstał wcześniej, żeby wszystko ogarnąć. Przeciągnęłam się rozkosznie.
Poranek to moja ulubiona część dnia. Przypomniało mi się, że wczoraj przyszła
zamówiona w zeszłym tygodniu sukienka. Cudo w kwiatki, jakimś zrządzeniem losu
przecenione na trzydzieści dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć. Dopiero wchodząc
do łazienki, gdy zerknęłam na nowy zakup wiszący w radosnym oczekiwaniu na
haczyku do ręczników, poczułam jakiś wewnętrzny dysonans. Gdzieś w międzyczasie
hulaszczy entuzjazm co do rewolucyjnych zmian w życiu trochę opadł. W spokoju
myłam zęby, gdy mój mąż brał szybki prysznic. W głowie kiełkowała mi myśl.
– Kochanie –
zagandęłam. – Tak sobie myślę, czy w tej sukience nie będę wyglądać jak taki
transformers, który raz jest robotem, a raz fotelem?
Mąż spojrzał i
wzruszył ramionami.
– Ale za to
eleganckim fotelem, na przykład z Wersalu – powiedział owijając się ręcznikiem,
i całując mnie w czoło.
– Lubię fajne
fotele, a ty nie? – zapytał z rozbrajającym uśmiechem.
W sumie racja!
Dobry fotel nie jest zły. Tylko mam nadzieję, że w robocie nikt na mnie
przypadkiem nie usiądzie. Nie przypadkiem też. Kończyłam makijaż, gdy mąż w pełnym
rynsztunku przyszedł oznajmić, że już wychodzi. Jedzie na szkolenie do
Warszawy, będzie wieczorem, więc musi wyjść wcześniej. Dziecko słodko spało, ja
miałam czterdzieści minut na ubranie się, czesanie i może chwilkę spokoju z
kawką, tostem z serem ( ale tylko jednym i bez majonezu!) i fejsbuczkiem. Gdy
tylko drzwi się zamknęły, a toster tęsknie czekał na chleb, ekspres buczał, a
ja cieszyłam się na samotne śniadanie, do moich uszu dobiegło ciche
"mamo!". Udałam, że nie słyszę wołania latorośli. Może to tylko takie
tam, westchnienie, przy obracaniu się na drugi bok? A może w ogóle mi się zdawało?
– Mamooo! – zawołała
dwulatka. – Mamooo! Chcę kupę!
Na budziku była piąta
dwadzieścia. No to nici z tosta, spokoju i fejsbuczka. Westchnęłam i poszłam
czynić swoją powinność. Zanim dobiegłyśmy
do nocnika cała impreza już się odbyła. Po przebraniu córki, okazało się, że
mój skarb chce jogurt. A później skądś w jej wyobraźni pojawiły się wałki. A później
chciała się umalować. Nie ma nic cudowniejszego niż moje dziecko rano. Bawiłyśmy
się świetnie. Szkoda, że jedna z nas w tym czasie powinna przebierać się za
dorosłą i coś zjeść ( oprócz połówki jogurtu, który ni z tego ni z owego zrobił
się "ble"). Gdy wpadłam do salonu po porzucone wczorajszego wieczora
kolczyki, w oko wpadła mi leżąca na podłodze paczka po chrupkach. Rozejrzałam
się i zastygłam w pozie pełnej niepokoju. W salonie panował bałagan. A za pięć
minut ma przyjść pani opiekunka. Już wcześniejszy bałagan w kuchni dał mi jakieś
wskazówki. Ale teraz zaczynałam mieć pewność.
– Do cholery! –
wypsnęło mi się, co od razu podchwyciła córka. Zaczęłam chaotyczne porządki.
– Do cholely, do
cholely! – zakrzyknęła ochoczo, a ja połączyłam w głowie fakty.
– Nie zapomniałaś
mi o czymś powiedzieć? – zapytałam córki. – Na przykład tego, że twój tata
planuje zapanować na światem?
Wtedy już wiedziałam,
że mój uroczy mąż i cudowny ojciec znów wpadł w dungeony pełne enpeców. Tnie w
coś nowego, zostaje guildmasterem i wbija kolejny level. Coś tam wspominał o
Guild Wars... Szkoda, że nie mam czasu, bo chętnie założyłabym sobie na szybko
konto, i sprawdziła czy jakaś cycata czarodziejka nie grała od czwartej pięć do
piątej zero zero, która to czarodziejka powinna w tym czasie opróżnić zmywarkę,
wynieść śmieci i podnieść tą pieprzoną paczkę po chrupkach. Poczułam ukłucie w
sercu i rozczarowanie. Wysłanie rozżalonego smsa odłożyłam na później. W tym
momencie usłyszałam wołanie.
– Mamoooo! Kupa!
– Kurwa mać. Druga
kupa w ciągu... – zerknęłam na zegarek. – O kurwa, to już godzina minęła?
– Mamo, zrobiłam
do nocnika, chcę żelkę! – po raz setny pożałowałam, że przeczytałam na jakimś
parentingowym blogu o sposobie "Odpieluchowanie na żelkę". "Daj
dziecku żelkę za każde załatwienie się na nocnik. W ciągu tygodnia dziecko
nauczy się robić na nocnik, a o żelkach szybko zapomni. Później zastąpisz żelkę
na przykład mandarynką lub jabłuszkiem". Odpieluchowywać dziecko zaczęłam
dwa miechy temu. Ilość zjedzonych żelek niech zostanie moją słodką, lepką, pełną sztucznych barwników i zagęstników,
tajemnicą, do której przyczepiły się kłaki z kąta.
Kicając w jednym
bucie oporządziłam na szybko córkę, po czym otworzyłam drzwi opiekunce.
Obładowana śmieciami
i zużytym żwirkiem z kuwety powtarzałam sobie w głowie:
– Tylko nie wyrzuć
do śmieci torebki, tylko nie wyrzuć do śmieci torebki.
Po celnym rzucie
za trzy stwierdziłam, że los chciał uśpić moją czujność, bo torebkę mam wciąż
przy sobie. Spojrzałam na zegarek i westchnęłam z ulgą. Zdążę! Niestety gdy
wsiadłam do samochodu w moją ulicę wjechała śmieciarka, blokując mi wyjazd.
Zatrzymała mnie na całe dziesięć minut. Te dziesięć minut, które przed całym
zamieszaniem w robocie, miałam spędzić na piciu gorzkiej herbaty i kontemplacji
batonika (bo przecież herbata gorzka, więc zaoszczędzony cukier można
zwydatkować na czekoladę). To miało być ostatnie dziesięć minut spokoju tego dnia.
Zamiast tego marzłam w zimnym samochodzie obserwując jak panowie, z urokiem i
gracją, opróżniają osiem (osiem!!!) pojemników na śmieci.
Na szczęście w pracy wszystko poszło
w miarę gładko. Mimo tego, że na sobie miałam uroczą tapicerkę, usłyszałam dwa
miłe komplementy i otrzymałam jedno uniesienie brwi, które oprawię sobie w ramkę
i powieszę w strefie komfortu.
W połowie dnia pracy telefon złowieszczo
zawibrował. Okazało się, że właśnie dzisiaj mam umówioną miesiąc wcześniej
wizytę u lekarza. Uzmysłowiłam sobie, że mąż wróci dopiero wieczorem. Oznaczało
to, że muszę załatwić opiekę nad córką, bo jakoś specyfika badania u tego
lekarza nijak nie pasowała mi do obecności dwulatki. Gdyby na przykład jakiś
czas później, powiedzmy w warzywniaku, zaczęła opowiadać o fragmentach wizyty,
bez podania kontekstu, mogłabym tego srogo pożałować. Nawet nie chcę o tym myśleć.
Smętnie polazłam do służbowej kuchenki, żeby wrzucić do sandwicha kanapkę z
serem ( ale za to bez masła, trzymam się diety! ).
Wyleciałam biegiem z pracy.
Wynegocjowałam z moim dzieckiem szybkie wyjście do babci, po czym udałam się do
lekarza.
Gdy po godzinie odebrałam córkę od
babci byłam zgrzana, zmęczona, rozgoryczona bajzlem w domu, z perspektywą
robienia obiadu na dwa dni. Babcia na odchodne wręczyła mi torbę, kartkę i mały
pakunek, mówiąc, że tu jest krupnik dla wnusi, a ta kartka jest dla mojego męża
na dzisiejsze imieniny, a z życzeniami zadzwoni wieczorem.
Kurwa.
Kurwa, kurwa,
kurwa.
Z grozą patrzyłam
na moje wykończone dziecko, które wstało o piątej rano. Ze zgrozą myślałam o
swoich zmęczonych nogach obutych w gustowne kozaczki na obcasie.
– Kochanie, chcesz
jechać do Tesco? – zapytałam córkę z udawanym entuzjazmem.
– Taaak – krzyknęła
radośnie, jakbyśmy jechały co najmniej do Disneylandu. Oczywiście zazwyczaj spędzamy
czas na koncertach fortepianowych lub w muzeach, więc zupełnie nie wiem skąd w
ogóle wie, co to jest Tesco.
Jako, że mój mąż ma trzydzieści trzy
lata, to w sklepie udałam się prosto na dział z zabawkami.
– Spokojnie,
Marysiu, zaraz będziemy w domu. Dasz radę, dziewczyno – mówiłam, gdy córka zaczęła
krzyczeć, że chce lalkę. Tacie się ta lalka na pewno spodoba!
Przy słodyczach
poukładanych na wysokości łapek dziecka zaczęła się awantura. Idąc obok zachowywałam spokój, chociaż w środku się we
mnie gotowało.
– Zrelaksuj się,
Marysiu, jesteś zmęczona, ale zaraz będziemy w domu i wszystko będzie dobrze.
W końcu udało się
wybrać zdalnie sterowany samochód za rozsądną cenę (poświąteczne
przeceny!) i mogłyśmy wracać. Przy kasie
zaczepiła mnie kobieta.
– Wie pani, proszę
pani, to nie moja sprawa, ale to było niesamowite. Nie wiem, jak pani to robi?
Mijałam panią w sklepie. Cały czas była pani taka opanowana i empatyczna,
niezależnie jak bardzo denerwująca była pani córka. Pani spokojnie powtarzała, że
wszystko będzie w porządku. Marysia musi być bardzo szczęśliwa, że ma właśnie
taką mamę – powiedziała kobieta uśmiechając się nieśmiało do mojej córki.
– Dziękuję pani –
odrzekłam. – Ale to ja jestem Marysia. Maria mam na imię. A ta terrorystka ma
na imię Krysia.
Na szczęście ten dzień miał się ku
końcowi. Dojechałam do domu i zauważyłam palące się światło. Pomyślałam, że mąż,
ruszony moim rozżalonym smsem zaczął robić zupę na jutro. Uśmiechnęłam się
diabolicznie na myśl, że w torbie mam słoik krupniku od babci. Liczyłam, że mąż
na trochę przejmie Krysię, a ja rzucę w niego prezentem, schowam się do szafy i
będę płakać w rękaw kwiecistej sukienki. I tak się właśnie stało. Oprócz tej części
z szafą, wiadomo. Schowałam się w łazience, ona zamyka się od środka.
PS W celu utrudnienia rozpoznania bohaterów imiona zostały
zmienione. Tekst ma charakter prześmiewczy. Wszelkie uwagi odnośnie wychowania
dziecka są dla mnie niezwykle cenne. Proszę o spisanie ich na kartce i
wrzucenie do skrzynki znajdującej się pod zlewem. Dziękuję! Kwiecistą sukienkę
założę na nasz mini Zlot Toruński ( o ile akurat będzie w miarę czysta ), ona
naprawdę istnieje. :)
Jakbym cie widziala... ekhm, piszaca tekst oczywiscie, bo postaci zmyslone. Uwielbiam twój dar autoironii. Uśmiałam się jak norka. Krysia jest najszczęśliwszym dzieckiem na ziemi, nawet pomimo, a może nawet ze względu na żelki :)
OdpowiedzUsuńJa bym nie zapomniała o imieninach ;) Cieszę się przeokrutnie, że się uśmiałaś. Śmiech to zdrowie, a zdrowie najważniejsze! :D
UsuńPoczułam się jak rzucona w świat małej dorosłej wariatki, tak bardzo zakręcony jest ten tekst, ale w pozytywnym znaczeniu! Brawa za poczucie humoru i wywołanie u mnie uśmiechu :) tylko ilość dygresji mnie trochę przybiła.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Nie takiej małej ;D Dzięki! Cieszę się, że się uśmiechnęłaś!
UsuńNo dobra, nareszcie dotarłam do Kwiecistej Sukienki, o której tyle słyszałam.
OdpowiedzUsuńHahaha, boru, cudowny tekst! Tak się wciągnęłam, że nawet nie wyłapałam konkretnych fragmentów, które mnie bawiły. Lubię fakt, że ten tekst jest taki życiowy. O śmieciarce, dwóch komplementach i uniesieniu brwi. O żelkach. Po prostu świetne! Naprawdę przyjemny i zabawny tekst. Napisz książkę z tego klimatu, a gwarantuję, że się sprzeda :D
Nie wiem czy przez sześćdziesiąt stron to by nie było męczące ;) Dzięki!
UsuńFajny ten tekst, ale ja się w nim zupełnie nie odnajduję. Na ten moment, gdy bohaterka mówi o porannej grze swego męża, zgłupiałam i nie bardzo wiedziałam, o co chodzi, ale w końcu załapałam. Widzę klimat, widzę pewną dozę ironii, ale nie czuję się tu dobrze.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam