Nie wiem co sądzić o tym
opowiadaniu. Magiczna szminka do mnie nie przemawia. W sumie to miałam jakiś
tam pomysł, ale tak naprawdę rozwinął się dopiero w chwili pisania. Wykonałam
kolejne wyzwanie – napisałam opowiadanie 15 minut przed 23, więc zdążyłam. Hej
ho!
***
Dla
tutejszych ludzi byłem czarodziejem, wielkim kapłanem, świętym. Osobą, która
sięgała nieba i stała po prawicy Boga, służąc mu i pomagając na jego rozkaz
tutaj, na Ziemi. Myśleli, że potrafię tworzyć i niszczyć, że nie ma dla mnie
rzeczy niemożliwych, a ja udowadniałem im każdego dnia, że się nie mylą. Pławiłem
się w bogactwie i chwale, wywyższałem się i grałem władcę, a tak naprawdę byłem
taki jak oni. Może tylko bardziej inteligentny i sprytny, żądny rozrywki, no i
nie miejscowy, dzięki czemu doskonale opanowałem sztukę zakazanej magii
tworzenia.
Zabawę w spełnianie życzeń zacząłem
kilka miesięcy temu. Znakomicie przyjęła się wśród społeczeństwa. Zapłakane
matki i mężni ojcowie przychodzili do mnie i błagali na kolanach o spełnienie
choć jednego marzenia. Zazwyczaj były to egoistyczne zachcianki. Zdobycie żony
dla pryszczatego wieśniaka, odebranie ukochanego jakiejś mieszczańskiej zołzie
czy wzbogacenie się. Nie miałem skrupułów, gdy posyłałem ich do piekła, a oni
ginęli w męczarniach. Lepsza była dla nich śmierć niż życie w złudnym świecie
zbudowanych z marzeń.
Ludzie to mało inteligentna rasa dążąca
wyłącznie do własnych celów. Każda ich pobudka jest przejawem egoizmu. Czy nie
pomagają sobie nawzajem tylko po to, aby poczuć się lepiej jako zwykli, szarzy
ludzie? W końcu mogli zrobić coś wyjątkowego, przez co sami w swoim mniemaniu
stawali się wyjątkowi. A kiedy kogoś ratują? Czy nie robią tego dlatego, że
gdyby zabrakło im bliskich, czuliby się samotni? Zamartwianie się o drugiego
człowieka jest spowodowane strachem przed utratą tego, do czego zdążyliśmy się
już przyzwyczaić. A miłość? Miłość to tylko egoistyczna chęć posiadania kogoś.
Każdemu zależy tylko na własnych interesach i życiu. Z taką wiedzą mogę żyć
ponad stan oraz pełnić rolę nadczłowieka. I w tym momencie nie jestem oszustem.
Gram tak samo jak inni – dla własnych korzyści.
Mojej zabawy nie wygrał dotąd nikt. Wcale nie
musiałem grać nieczysto, żeby ludzie umierali. Przed podróżą w nieznane
dostawali wybór: szminka, osiem monet wybranej waluty lub karta biznesowa. Nikt
nigdy nie wybrał szminki. Głupia, ludzka psychika. Nie potrafili patrzeć dalej
niż widać. Osiem monet na nic im się nie przydawało – miasto, gdzie trafiali
było puste, wymarłe i pełne niebezpiecznych stworzeń, zmutowanych przez gazy
trujących roślin. Karta biznesowa była tylko zmiętym papierkiem, która nie
zapewniała im drogi do zwycięstwa, a szminka… szminka miała inne właściwości.
Pierwsze jej przeznaczenie: odstraszanie zapachem niechcianych potworów,
następne przeznaczenie zależało już od wyobraźni człowieka. Można powiedzieć,
że szminka była małą, magiczną różdżką, drogim artefaktem z krainy skąd
pochodzę. Dzięki niej można było zmienić przebieg zdarzeń. Wciąż jednak była
tylko szminką – można było nią pomalować usta i dobrze wyglądać. Nie kłamałem.
Nigdy nie sądziłem, że prawdziwym zagrożeniem
dla gry może okazać się dziecko. Popełniłem błąd. Mogłem wprowadzić
ograniczenie wiekowe. Co miałem jednak powiedzieć dziesięciolatce, która tak
rozpaczliwie pragnęła ocalić śmiertelnie chorą matkę? Była zbyt zdesperowana,
żeby sobie odpuścić. Wiedziałem, że będę miał na sumieniu dziecko. Dziecko,
które wiele mogło jeszcze przeżyć. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że być
może istnieją osoby pozbawione egoizmu? Dziewczynka zdesperowanym głosem
dorosłej osoby błagała mnie o możliwość wzięcia udziału w grze. Powiedziała, że
nie obchodzi ją czy zginie, czy nie (doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że
nikt dotąd nie ukończył mojej rozgrywki), chce po prostu ocalić matkę dla
rodzeństwa – bez niej, dzieciaki będą zmuszone żebrać o jedzenie i schron na
ulicy. Zadziwiła mnie jej dojrzałość, dlatego pozwoliłem jej na udział. Nie
zwracałem uwagę na niepokój, który rodził się w moim kamiennym sercu. Coś
podpowiadało mi, że podjąłem złą decyzję.
Marisa – bo tak miała na imię dziesięciolatka –
podczas wyboru była tak przerażona, że zamknęła oczy i wylosowała rzecz, której
z pewnością nie chciała mieć. Szminkę. Płakała, ale nie prosiła mnie o jeszcze
jedną szansę. Wzięła swój wybór na kościste barki. Nie załamałem się. Doskonale
wiedziałem, że samo posiadanie szminki (a tak naprawdę: magicum virgo) nie odmieni jej losu. Ze stoickim spokojem
oznajmiłem jej, że musi przeżyć trzy dni w umarłym mieście o poczciwej nazwie:
Lavia. Zbladła, jednak wciąż się nie wycofała. Zacisnęła bladą rękę na szmince
i pokiwała głową. Tak zaczęła się przygoda rudowłosej dziewczynki o twarzy
obsypanej tysiącem piegów.
Dzień 1
Marisa zamieszkała w opuszczonym domu. Własnymi
rękami wyniosła zgniłe zwłoki trzyosobowej rodziny. Zdziwiło mnie, że
postanowiła zakopać ich ciała za domem. Nie miała podstawowej wiedzy na temat
Lavii, więc nie wiedziała, że mogła złapać śmiertelnego wirusa przenoszonego
przez zwłoki. Nie wiedziała również, że mieszkając w opuszczonym kamiennym domu
będzie jeszcze łatwiejszym łupem dla zmutowanych zwierząt – wyczuwały pośród
umarłych świeże mięso i chętnie na nie polowały. Nie wróżyłem jej długiego
życia, tym bardziej, że nie użyła jeszcze szminki. Aby odstraszyć zwierzęta, musiała
ją przynajmniej otworzyć, a najlepiej posmarować nią usta. Głupia dziewczyna.
Wiedziałem, że to tylko kwestia czasu. Potwory zjawią się po nią w nocy i
rozszarpią ją na kawałki. Nie chciałem na to patrzeć. Dzieci to niewinne
istoty, które powinny dopiero uczyć się zasad egoizmu rządzących tym światem, a
nie ginąć w środku umarłego miasta. Trudno. Sama się na to pisała.
Nadeszła noc. Marisa nie zmrużyła oczu.
Nasłuchiwała dźwięków z zewnątrz. Zwierzęta już krążyły wokół domu, ponieważ zdążyły
ją wyczuć. Szukały wejścia, a gdy go nie znalazły, same zaczęły wydrapywać je
pazurami. Drewniane drzwi szybko ustąpiły. Weszły do środka i wyszczerzyły zęby
do przerażonej dziewczynki. Westchnąłem i zamknąłem oczy, przysłaniając szklaną
kulę ręką. To nie Marisa jednak krzyczała. To zwierze zawyło dziko i
przerażająco. Gdy odsłoniłem rękę, oczy wyszły mi na wierzch. Dziewczynka
trzymała przed sobą otwartą szminkę z której wystawał promień niebieskiego
światła, przypominającego laser. Miała mocno przymknięte powieki i drżała na
całym ciele, ale zabiła potwora. Reszta jego kamratów nie chciała ryzykować życiem
i wybiegła z domu.
Wiedziałem, że nie będzie łatwo. To tylko
kwestia czasu, kiedy nauczy się jak korzystać z magicum virgo. Postanowiłem wydłużyć trzy dni jej pobytu w Lavii do
tygodnia – wtedy istniała możliwość, że po prostu zdechnie z głodu i braku
wody. Nie dowie się, że czas został zmieniony. Dnie i noce będą dłuższe.
Dzień 2
W naszym świecie minęło już trzy i pół dnia. Na
razie triumfowałem. Marisa nie rozpracowała zagadkowej szminki, stosowała ją
tylko wtedy, kiedy chciała odstraszyć zwierzęta – w końcu nauczyły się, że nie
mogą podchodzić do tej małej dziesięciolatki. Potwory zaczęły ją traktować jak
własnego wodza. Obserwowały ją z krzaków i mrugały świecącymi w ciemnościach
oczami, przyglądając się jej poczynaniom. Marisa początkowo się ich bała, ale
potem jak to dziecko, zechciała je oswoić. Spędziła cały trzeci dzień na
podchodach. Dzieliła się z nimi znalezionymi owocami i pozwoliła do siebie powoli
podchodzić. Pod koniec dnia zaczęła je nawet głaskać. Nie sądziłem, że te
potworne bydlaki mają jakiekolwiek uczucia. Gazy roślin sprawiły przecież, że
się zmutowały i oszalały na punkcie ludzkiego mięsa. Jak ta blada i piegowata
pokraka była w stanie zrobić z nich domowe zwierzątka? Zadziwiała mnie i
jednocześnie niepokoiła, na szczęście jej życie to była tylko kwestia czasu.
Głód stanie się w końcu nieznośny. Już teraz wyglądała marnie. Drobne czerwone
owoce z krzaków nie wystarczały, aby zaspokoić jej ogromny, dziecięcy głód.
Czystej wody również nie mogła znaleźć. Jedyna jaka się tu znajdowała, była w
rzece. Raz jej spróbowała, a potem wymiotowała cały kolejny dzień. Cieszyło
mnie to. Wymioty oznaczały odwodnienie, nie nawodnianie: śmierć.
Jedynym ratunkiem w Lavii było dla niej futro
zwierząt – dzięki niemu przeżywała przerażająco chłodne noce i nie zamarzła na
śmierć. Naprawdę nie była głupia, potrafiła myśleć. Jako przedstawicielka
biednej warstwy społeczności była po prostu niedouczona i z wielu rzeczy nie
zdawała sobie sprawy.
Gdy zaczął się czwarty dzień ludzkiego czasu,
Marisa zachorowała. Nie ruszała się z łóżka, miała wysoką gorączkę i wiła się z
bólu, majacząc coś o swojej matce. Stwierdziłem, że to nawet lepszy sposób na
śmierć. Przynajmniej nie musiałem patrzeć jak rozszarpują ją zwierzęta. Trochę
pocierpi, a potem pogrąży się w wiecznym śnie, otoczona przyjacielskimi
potworami z lasu, które z powodu głodu w końcu rozszarpią jej zwłoki. Będę miał
mniejsze wyrzuty sumienia, gdy zginie w taki sposób. Nie, nie będę miał
wyrzutów sumienia wcale. To wciąż nie moja wina, ona sama pisała się na taki
los.
Dzień 3
Piąty dzień ludzkiego czasu nie przyniósł
upragnionego efektu. Ta dziewczyna walczyła mocniej niż jakakolwiek osoba,
która się tu znalazła. Myślałem nad ponownym przedłużeniem czasu, ale nie
chciałem ryzykować. Wystarczyło, że dziewczyna wypowiedziałaby na głos: „on
kłamie”, a wygrałaby grę natychmiastowo – wtedy stałbym się przeklętym magiem,
a o tym nie marzył żaden z nas, Bogów zwyczajnych ludzi.
Było coś, czego w tej historii nie
przewidziałem. Magicum virgo żyje
własnym życiem. Mogło wypełniać rozkazy ludzi, którzy ją dzierżyli, ale nie
musiało. Może to dziwnie zabrzmi, ale wszystko zależało od jej humoru i dobroci
danego człowieka. Mnie nigdy nie chciała słuchać – najwyraźniej uważała mnie za
niegodnego swojej mocy, ale dzieci? Dzieci były niewinnie, dobre i miały
kolorową wyobraźnię – właśnie takie cechy magicum
virgo pochłaniało jak dobrą strawę. Skąd miałem wiedzieć, że magiczna
różdżka w postaci szminki, potrafi kontaktować się z ludźmi? Nigdzie o tym nie
pisano, nigdzie o tym nie mówiono – nawet w szkole magii, do której
uczęszczałem jako dzieciak. Słyszałem tylko tyle, że jest… nieprzewidywalna i
bliska rozumem człowiekowi.
Marisa od dłuższego czasu ściskała w swojej
drobnej ręce szminkę. Z zamkniętymi oczami wypowiadała przedziwne, gorączkowe
modlitwy. Miałem wrażenie, że to dzięki temu magicum virgo się obudziło. Zaczęło świecić w dziwnie znajomy mi
sposób – miarowo, zmieniając tonacje kolorów od najczystszej bieli po złoto.
Nie miałem wątpliwości, że to zaklęcie uleczające. Co najdziwniejsze: Marisa
nigdy nie wypowiedziała życzenia odnoszącego się do wyleczenia własnej osoby.
To różdżka za nią zdecydowała. Przeklinałem ją przez całą noc, ale niczego nie
byłem w stanie z tym zrobić. Kolejne oszustwo nie wchodziło w grę. Mogłem mieć
już tylko nadzieję, że noga Marisy gdzieś się powinie i dziewczynka zginie, w
co i tak szczerze wątpiłem – opiekę sprawowała nad nią jej nowa przyjaciółka.
Na uleczaniu się nie skończyło. Szóstego dnia
ludzkiego czasu dziewczyna powróciła do życia. Czekał na nią stos jedzenia i
bańki z wodą. Wtedy zadałem sobie pytanie: to ja prowadzę grę z Marisą, czy to
różdżka prowadzi grę ze mną? Byłem wściekły.
Wiedziałem, że przegrałem. Moja duma ucierpiała
podwójnie, bo to w końcu tylko dzieciak. Przebiegły, mały, cholery dzieciak,
który miał niesamowicie wielkie szczęście.
Siódmego dnia ludzkiego czasu, a więc trzeciego
dnia gry, musiałem przywołać tą małą pokrakę. Nie uprzedziłem jej, nie dałem
się pożegnać ze zwierzętami, ani zabrać coś ze stosu pożywnego jedzenia,
jakiego jej wybiedzone ciało nie przyjęło, gdy mieszkała z chorą matką. Była
cholernie szczęśliwa, uśmiechnięta i wesoła. Szare oczy błyszczały w słońcu
dnia, a rączki zaciskały się z emocji. Przeszła próbę, a więc spełnię jej
życzenie. Ocalę jej mamusię. Niestety, miałem dla niej złą wiadomość.
– Tak się cieszę! – zapiszczała, aż się
skrzywiłem. – Spełni pan moje życzenie, prawda? – upewniła się z szerokim
uśmiechem.
– Nie – odpowiedziałem bezlitośnie i schowałem
ręce do długiego płaszcza. Patrzyłem na nią z góry i obserwowałem jak radość
dziesięciolatki stopniowo zmienia się w przerażenie.
– J-jak to? – zapytała cicho. – Przecież…
przecież obiecał pan.
Wzruszyłem ramionami.
– Prawda jest taka, że nie potrafię spełniać
życzeń ludzi. To tylko taka zabawa, żeby się nie nudzić, ta cała gra. Jesteś
pierwszą osobą, która przeżyła, więc jako pierwsza się dowiesz: nie jestem
cudotwórczą. Magia nie zaszła jeszcze tak daleko.
– A-ale… pan… obiecał. – Dziewczynka
rozpaczliwie trzymała się swojego niespełnionego marzenia. Była bliska płaczu.
– Przykro mi – odpowiedziałem nieszczerze. – A
teraz, skoro już wiesz, że kłamałem – uśmiechnąłem się szeroko. Z kieszeni
płaszcza wyjąłem pistolet. Nie chciałem tracić magii na tak błahą sprawę. –
Musisz zginąć – dodałem chłodno i wystrzeliłem.
Zaskoczona Marisa padła martwa na ziemię, a ja
zdmuchnąłem dymek z rewolweru. Podszedłem do niej tylko po to, aby upewnić się,
że nie żyje. Szturchnąłem blade zwłoki rudzielca butem. Martwa. Tylko te jej
oczy. Dlaczego do cholery ich nie zamknęła? Patrzyły na mnie, jakby dziewczyna
wciąż była żywa.
Prychnąłem i kopnąłem ją w głowę. Przecież i tak
była martwa, nawet tego nie poczuje.
Machnąłem ręką w górze – chciałem przenieść jej
zwłoki w wykopany kilka godzin wcześniej dół. Niestety, magia nie zadziałała.
Zdziwiłem się, więc spróbowałem jeszcze raz. Znów żadnego efektu. Powoli
zaczynałem się niepokoić. Co takiego zrobiłem dziś magii, że nie chciała mnie
słuchać? Odpowiedź znajdowała się na mojej szyi – poczułem nagle ostry ból,
jakby ktoś wypalał mi na niej jakiś znak. Przyłożyłem dłoń w obolałe miejsce i
natrafiłem na coś płynnego. Serce szybciej mi zabiło. Rękę zabierałem stamtąd
powoli, ostrożnie, nie chciałem znać prawdy, czy może raczej… nie chciałem
potwierdzenia, że prawda znalazła do mnie drogę, w końcu jednak oczy ujrzały
zakrwawione palce.
Zostałem naznaczony. Znakiem przeklętego maga.
Magiczna szminka? Maho shojo, Naff. Wredny ten mag, strasznie, ale dostał za swoje. Szkoda, że nie było happy endu, ale nie musi się przecież pojawić. Coś by z tego było.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
BUAHAHA. Tak, mahou shoujo pełną gębą! Mag to zły dziadyga! Nie lubię, kiedy coś nie kończy się happy endem, gdy coś czytam, ale gdy sama robię takie endy to czuję się usprawiedliwiona >D!
UsuńDziękuje <3
Może i nie było happy end'u ale dobrze tak temu dziadydze! Sadysta... choć na początku go nawet lubiłam. Zaskoczyłaś mnie zakończeniem, wciągnęłam się tak, że w miarę czytania, bardziej przyblizałam się do ekranu huehue xD Ale mahou shoujo jest fajne! Dzielnie nam tu Marisa walczyła, pokochałam ją. Do tego miała rude włoski <3 niewinnośc dzieci jest moim ulubionym motywem, szkoda, że nie zawsze konczy się to tak, jakbyśmy chcieli, niemniej sprawiedliwości stało się za dość. Fest mnie wciągnęłaś, zaskoczyłam się śmiercią małej. Nie ma happy endu, ale i tak jest zajebiście xD
OdpowiedzUsuńPodoba mi się ten tekst. Nie ma cackania się, stworzyłaś klimat i świat, który mnie odpowiada *w takich momentach wychodzi ze mnie psychopata* Mag się doigrał, jakoś nie jest mi go szkoda. Całość do mnie trafia. Jak zwykle ;)
OdpowiedzUsuń