Dzień miał się już powoli ku końcowi, choć miasto wciąż żyło. Steve McConney wyszedł z pracy na zatłoczoną ulicę, trzymając w dłoni elegancką teczkę pełną dokumentów. Nareszcie po pracy. Gdy tylko wrócę do domu, wypiję kubek gorącej herbaty…, myślał sobie trzydziestoparoletni mężczyzna, jeden z podrzędnych pracowników wielkiej korporacji. Marzył o tym, w jaki sposób spędzi dzisiejszy wieczór, ale najpierw musiał przejść przez ruchliwą ulicę, między ludźmi o wyczerpanych po całym dniu twarzach, rozgadaną młodzieżą lub ludźmi spieszącymi się jeszcze do pracy na zmianę nocną. O tak, zanim zdąży solidnie wypocząć w swoim domowym azylu, będzie musiał jeszcze długo poczekać.
Gdy wrócił do siebie, huczało mu jeszcze w głowie od
miejskiego zgiełku. Powoli wszedł do salonu, gdzie odłożył teczkę i zdjął
marynarkę. Spojrzał na zegarek – dochodziła już dwudziesta pierwsza i
najchętniej poszedłby wykąpać się pod prysznicem i od razu położyć spać. Nie
mógł się jednak oprzeć pokusie napicia się gorącej herbaty, więc skierował się
najpierw do kuchni, by ją sobie zaparzyć. Po 10 minutach napój był już gotowy.
Steve wziął kubek i poszedł do swojego pokoju. Na początku zamierzał usiąść
wygodnie w fotelu i delektować się gorącą herbatą, lecz wchodząc do środka
dostrzegł coś, co przykuło jego uwagę. Mężczyzna podszedł bliżej do stolika, na
którym leżały jakieś porozrzucane papiery.
- Tego tutaj nie było –
zauważył, marszcząc brwi.
Steve odłożył kubek, po czym
podniósł podejrzane kartki, których na pewno nie zostawiał na stoliku. Przejrzał
szybko wzrokiem, co jest na nich napisane i na moment go zatkało. Okazało się
bowiem, że właśnie trzymał w ręku dokument, na którym widniała stwierdzona u
niego diagnoza z wykrytym rakiem. Obok natomiast leżały kopie tego dokumentu.
Przez chwilę myślał, że już niedowidzi z przemęczenia, lecz patrzył coraz
dłużej i dłużej, a wszystko wydawało się jak najbardziej realne.
Mieszkam sam w domu. Ktoś musiał mi podłożyć ten…dziwny dokument.
Tylko kto? Podejrzana sprawa zaczęła go zajmować
coraz bardziej i bardziej i w końcu usiadł na fotelu, zatopiony w myślach. Po
chwili jednak natychmiast wstał, ponieważ zobaczył, że do jego pokoju wchodzi
jakiś starszy, dystyngowany mężczyzna we fraku i cylindrze.
- Kim pan jest? Jak pan tu
wszedł? – zapytał Steve, starając się nabrać groźny wyraz twarzy.
Nieznajomy tylko tajemniczo
się uśmiechnął, po czym wyjął zza fraka dwa kieliszki z winem.
- Może najpierw się
napijemy? – zagadnął beztrosko.
Steve nie wierzył własnym
oczom. Czyżby ktoś sobie z niego żartował?
- Jeśli zaraz pan stąd nie
wyjdzie, to wezwę policję!
- Och, policja nic nie
wskóra – rzekł, po czym dodał –Mors sola[1]. Mors malum non est, sola ius
aequum generis humani[2]. Quem di diligunt ,
adolescent moritur[3].
Młody pracownik korporacji
nie znał łaciny i nie wiedział, co mówił nieznajomy mężczyzna. Podejrzewał
jednak, że musi być jakimś wariatem. Po bliższym przyjrzeniu się zauważył, że
staruszek nie ma tęczówek, choć na początku wydawało się, że są po prostu
ciemnobrązowe. Steve spojrzał w oczy temu człowiekowi chwilę dłużej i wreszcie
zrozumiał, że rozmawia ze śmiercią. Nie wiedział, skąd o tym wie, ale wiedział.
Śmierć uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. Nie wyglądała na kogoś, kogo można
by się bać.
- A więc… jesteś śmiercią.
Staruszek skinął głową ze
stoickim spokojem.
- I naprawdę mam raka?
- Nie okłamałbym cię w tak
ważnej dla nas sprawie – odparła śmierć, jakby to było zupełnie oczywiste.
Młody mężczyzna poczuł się
zakłopotany. Nie sądził, że śmierć przyjdzie po niego tak prędko.
- Kiedy? – zapytał.
- Za trzy dni.
- Trzy dni?! – Steve nie
dowierzał. Jak mógł tak długo nie wiedzieć o rozwijającym się raku?
- Dokładnie tyle –
odpowiedział starzec – Ale nie wszystko jest jeszcze stracone.
- Nie wszystko stracone? Chyba
sobie żartujesz? Za trzy dni umieram, a moje życie nie było takie, jak bym to
sobie wyobrażał… - zawołał zrozpaczony mężczyzna.
- Rozumiem – przytaknęła mu
śmierć – Dlatego mam ci do zaoferowania trzy dni raju. Z tym, że wybór należy
do ciebie.
- Nie bardzo rozumiem – powiedział
zdezorientowany Steve.
Staruszek wyciągnął
nonszalancko zza fraka trzy przedmioty i położył je na stole. Steve spojrzał na
nie i zobaczył : szminkę, sakiewkę z ośmioma monetami oraz pomiętą kartę
biznesową.
- Twoje ostatnie trzy dni
będą wyglądały adekwatnie do tego, co sobie wybierzesz. Jeśli wybierzesz
szminkę, przeżyjesz miłość z najpiękniejszą kobietą na świecie. Wybierając
sakiewkę, staniesz się najbogatszym człowiekiem w Ameryce i będziesz mógł
robić, co tylko zechcesz. Jest jeszcze jednak ostatnia możliwość. Możesz wybrać
kartę biznesową i otrzymać władzę, jakiej do tej pory nie miałeś.
Steve
słuchał tego wszystkiego, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Perspektywa
wszystkich trzech wyborów była kusząca. Brakowało mu towarzystwa, a tym
bardziej kobiety. Być może spędzenie
ostatnich dni życia z ukochaną kobietą, a do tego najpiękniejszą, byłoby
najlepszym rozwiązaniem. Po dłuższym czasie przypomniał sobie jednak historię
Parysa i Heleny, więc postanowił zrezygnować z tej opcji. Potem pomyślał o
wielkich bogactwach i luksusach, w których mógłby się pławić dowoli. Ta
perspektywa wydawała mu się obiecująca, ale na końcu pomyślał o władzy i o tym,
że mógłby się odkuć na swoim szefie, którego nie znosił. Zresztą, władza
dawałaby mu tak naprawdę możliwość na skorzystanie z pierwszej i drugiej opcji.
Ostatecznie zwrócił się do śmierci w tych słowach:
- Wybieram kartę biznesową.
- Czy jesteś tego pewien? Bo
potem nie będzie już odwrotu – ostrzegł go starzec.
- Jestem pewien.
- A więc wybrałeś. Oby twe
ostatnie dni okazały się tymi najbardziej owocnymi w życiu – odrzekła śmierć
zarazem przyjaźnie i tajemniczo.
Gdy starzec wyleciał przez
okno, śpiewając: „ Post mortem est nulla voluptas”[4], Steve rzucił się czym
prędzej na łóżko. Zasnął w radosnym oczekiwaniu na ostatnie dni swego życia.
Następnego dnia Steve McConney obudził się jako zupełnie
inny człowiek. Niemal wyskoczył z łóżka i pełen energii zaczął zakładać swoje
najlepsze ubranie, nucąc sobie pod nosem. Po zjedzeniu wykwintnego śniadania,
wziął swoją teczkę, wyszedł z domu i wsiadł do nowiutkiego, czarnego samochodu.
Kiedy dotarł do pracy, wszyscy pracownicy witali go z
uniżeniem prawie na każdym kroku, co z początku go zdziwiło, ale potem pomyślał
sobie: A więc to wszystko była prawda. To
naprawdę działa! W końcu dostrzegł swojego szefa na swoim dawnym stanowisku
pracowniczym, który zobaczywszy go wstał.
- Ddd-dzień dobry, szefie –
powiedział jego dawny szef.
- A ty co się tutaj lenisz,
pijąc herbatkę, gamoniu? Nie mamy czasu na odpoczynek! Czy ty sobie myślisz, że
jesteś na wakacjach, Claythord? – Steve przybrał groźną minę.
- Ależ nie, oczywiście,
sz-szefie! Już się zabieram do pracy!
- Mam nadzieję, że nie będę
ci musiał o tym więcej przypominać – Steve spojrzał na swojego dawnego szefa z
góry, po czym poszedł do nowego gabinetu, nie oglądając się za siebie.
Tego dnia nie przepracowywał się, ale mógł kontrolować
wszystkich swoich pracowników. Miał swoje własne biuro i mógł sobie włączyć
ulubioną muzykę, kiedy tylko chciał. Nie musiał też myśleć o kubku gorącej
herbaty jako o swojej jedynej desce ratunku. Tego dnia życie było piękne.
Drugi dzień wcale nie wydawał się gorszy od poprzedniego.
Już z samego rana zaprzyjaźnił się z piękną sekretarką, z którą romansował cały
dzień (a później nawet i noc) i nie miał z tego powodu żadnych nieprzyjemności.
Pracownicy się go bali, a sekretarki go uwielbiały. Wydawało mu się, że żyje w
raju, lecz choć doznał prawdziwych rozkoszy, nie poznał prawdziwej miłości.
Trzeci dzień okazał się dniem kulminacyjnym. Steve
wyjechał wtedy na spotkanie biznesowe w odległym miejscu ze śmietanką
towarzyską z najlepszych firm amerykańskich. Przez pierwsze kilka godzin
omawiano interesy, ale przez resztę dni można było korzystać z basenu, wyrafinowanej
kuchni i różnego rodzaju form rozrywki. Można też było znaleźć miejsce do
zrelaksowania się. Steve czuł się jak w siódmym niebie i w końcu zapomniał o
najważniejszym. Śmierć przyszła jednak nagle i niespodziewanie, a on nie zdążył
nawet pożegnać się ze światem. Wtedy pojawił się przed nim staruszek, który
popatrzył uważnie na jego martwe ciało.
- Wszyscy są tacy sami –
stwierdził – Myślą, że potrafią oszukać mnie i siebie samych.
Szatan odszedł, a po
następnych trzech dniach wrócił, zabierając ze sobą Steve’a.
Jeanne_Proust
Ludzie są płytcy nawet w obliczu śmierci. Dostał wybór, a trzy ostatnie dni spędził, robiąc to, co inni zrobili jemu. Trochę smutny tekst, choć jakże prawdziwy.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Uwielbiam uosobienie śmierci. Taki trochę Woland / Korowiow.
OdpowiedzUsuńBardzo fajny tekst. Dzieki
Niestety dla mnie władza i stanowiska kierownicze to nie spacer po łące pełnej dmuchawców zrobionych z waty cukrowej, a odpowiedzialność, w kij obowiązków, nieustanne tłumaczenie czegoś innym i nadzorowanie, by wszystko trzymało się kupy ;p ale rozumiem twoją wizję. Samo zobrazowanie tematu świetne, love pomysł ze śmiercią. Bardzo trafny komentarz Laurie January, rzuca fajne światło na tekst.
OdpowiedzUsuńWow, musze przyznac ze ciekawie zrealizowalas temat. I ten watek Smierci... Bardzo mi sie podobal. Tekst jest krotki, ale mocny, daje troche do myslenia.
OdpowiedzUsuńJednym tekstem pokazałaś jeden z problemów współczesnej ludzkości. Żyjemy zbyt szybko, by przejmować się rzeczami tak oczywistymi, jak śmierć. TUtaj bohater przez trzy dni czuł się niezwyciężony, niepokonany, ale bogactwa są niczym w starciu ze śmiercią, która czeka każdego. Podoba mi się przedstawienie Pana Śmierci i zagranie z łaciną :) Straszny język, ale go lubię. :) Sam Steve wydaje się na początku uczonym człowiekiem, dokonując wyboru, ale niestety zaślepiło go bogactwo, ale fajny motyw.
OdpowiedzUsuńPo takim tekście aż należy chwilę się zatrzymać i pokontemplować. :)
Cudowne, bardzo przyjemnie się czytało. Początek był trochę powolny, ten pierwszy akapit taki, ale potem było już płynnie. Zwłaszcza końcówka świetna, że Szatan. Ale w ogóle ten motyw śmierci, że 3 dni w raju. Muah! Bardzo ciekawy pomysł.
OdpowiedzUsuń