Clay w 2. sezonie mnie inspiruje.
____________________________________
____________________________________
Cóż złego może być w zachodach
słońca? Przecież stanowią taki ładny widok, cieszą oczy swoją pomarańczą i
jakże pięknie rozświetlają mój gabinet. Nie powinno się narzekać na takie
piękno, które ofiarowano człowiekowi zupełnie za darmo.
Tak myślałem jeszcze kilka
miesięcy temu, ale teraz nie były dla mnie czymś pięknym, a znakiem, że oto
znowu nadszedł czas, bym udał się do szpitala i znowu cierpiał.
Myśli, które krążyły mi po
głowie, gdy słońce powoli kończyło swoją podróż i słało pomarańczowe promienie
do mojego pokoju, nie były zbyt optymistyczne. Właściwie to były niczym ciemne
chmury, które zachodzą do głowy niczym na niebie i informują, iż oto zbliża się
porządna burza z piorunami. A może i z gradem. Nie wiedziałem, jak powstrzymać
ich nalot, a to, że byłem w tej chwili zupełnie sam, w niczym nie pomagało.
Dlaczego nie miałem żadnego
towarzystwa? Bo nigdy go nie pragnąłem. W momencie zakończenia kolejnego
posiedzenia zarządu firmy, w której byłem na szczycie niczym monarcha, inni ludzie
przestawali dla mnie istnieć. Po godzinach spędzonych na rozmowach o
pieniądzach, zapoznawaniu się z raportami i interakcji z innymi dyrektorami
pragnąłem samotności, spokoju i czułego głosu po drugiej stronie słuchawki.
To ostatnie zostało mi niedawno
zabrane, a na ten moment niewiele jest rzeczy, które mogłyby zmienić ten
stan.
Trudno wyrwać się z myśli, ale na
szczęście została mi jeszcze jedna osoba, która mogła przywrócić mnie do
rzeczywistości i właśnie to robiła, dzwoniąc.
- Jó este, hogy vagy?
- wydukałem formułkę, wciąż pokazując zachodowi słońca swoje plecy.
- Cześć, u mnie w porządku.
Jesteś już po spotkaniu?
- Tak, jestem.
- Ile masz czasu?
Spojrzałem na tarczę zegarka -
prezent od niej na naszą ostatnią rocznicę - i odpowiedziałem:
- Półtorej godziny, możemy więc
zagrać.
- A ja właśnie po to dzwonię. Daj
mi chwilę, tylko się zaloguję i możemy walczyć.
Spełniłem prośbę przyjaciela, sam
się zalogowałem, a czarne myśli wciąż były obok.
- Ok, już jestem - rozległo się w
słuchawce telefonu po niecałej minucie. - Możemy się teraz przerzucić na
komunikator i grać.
- Dobra.
W moim głosie nie było
entuzjazmu, ale i tak uzbroiłem swoją postać i zacząłem marsz na armię wroga.
Potrzebowałem czegoś, co oderwie mnie od moich problemów, a granie wydawało mi
się najlepszą opcją.
Mimo to nie potrafiłem się
skupić. Używałem złych klawiszy, zapomniałem zmienić broń i byłem na tyle
wolny, że wirtualny przeciwnik bardzo szybko przeszedł do ofensywy.
- Cholera no! - Przyjaciel wydarł
mi się do słuchawek. - Ogarnij się trochę, Dylan! Przez ciebie jesteśmy
otoczeni!
- Świetnie, możemy atakować w
każdym kierunku - odpowiedziałem szortsko, co nie uszło uwadze
sojusznika.
Westchnął ciężko, a jego postać odrzuciła
broń na ekranie.
- Wiesz co? To bez sensu grać z
tobą dzisiaj, gdy nie jesteś w formie, a nie uśmiecha mi się utrata kolejnych
żyć i punktów. Kończymy już, co?
- Nie! - wykrzyknąłem w
duszy. To będzie oznaczało, że znowu będę musiał zmierzyć się z ponurym
wieczorem, a bardzo tego nie chciałem. Wiedziałem jednak, że przyjaciel ma
rację. Ostatnio stale uciekałem, mierzyć się z życiem.
- Skoro tak uważasz - oznajmiłem
cicho i pozwoliłem, by przeciwnik mnie dopadł.
Nie czułem nic, gdy czerwony
napis na ekranie informował mnie o tym, że właśnie zginąłem.
- Tak, tak uważam. A ty
powinieneś iść już do szpitala. I nie mów, że masz czas, bo to może być tylko
wymówka, a później nawet kłamstwo.
Przełknąłem ślinę. Naprawdę nie
potrzebowałem jego kazań, a coś mi mówiło, że właśnie chce mnie jednym z nich
uraczyć. Miałem dość tego, że inni starali się mówić mi, jak powinienem
postępować. A to przecież moje życie, to ja powinienem podejmować decyzje.
- A co to da, że znowu tam pójdę?
- zapytałem, a między słowa wkradła się nuta złości. - Przecież swoim
pojawieniem się nie przywrócę jej zdrowia.
Przyjaciel westchnął, a to
oznaczało, że nie skończy jeszcze rozmowy.
- Czy ty choć raz zastanawiałeś
się, dlaczego ona nadal nie odeszła?
- Tak.
- I do jakiego wniosku doszedłeś?
Że jej serce wciąż bije, bo ona chce żyć i o to walczy?
- Raczej, że stara się ze
wszystkimi pożegnać, zanim odejdzie.
Kolejne westchnięcie.
- Nawet jeśli tak, to uważam, że
zasługuje na odpowiednie pożegnanie. Takie, wiesz, trwające dłużej niż nędzne
pięć minut.
To było jak uderzenie w twarz.
Cios zadany z daleka, ale sięgający samego środka istnienia. Serce, które
chciało być kamieniem, znowu poczuło ten ból, który odbierał dech.
Rzuciłem jedno spojrzenie ku
oknie, za którym kończył się dzień, a słońce chowało, i zapytałem:
- Co więc mam, twoim zdaniem,
zrobić? Udawać, że daję sobie radę, kiedy u niej jestem?
- Po prostu być u niej dłużej niż
zwykle. To wszystko. Bądź z nią dłużej niż pieprzone pięć minut, Dylan. Dla
mnie jest tylko przyjaciółką, dla ciebie kimś więcej. Bratnią duszą. Miłością.
To dla niej ważne, jak długo jesteś obok. - Kiedy nic na to nie odpowiedziałem,
przyjaciel westchnął ostatni raz. - Mam nadzieję, że mnie posłuchasz. Trzymaj
się tam, stary, i pozdrów ją ode mnie. Każ jej od nas nie odchodzić, bo się
obrazimy. Do usłyszenia.
Nie odpowiedziałem również na to
pożegnanie, po prostu wyłączyłem komputer. Ale słowa przyjaciela nie dawały mi
spokoju. Wiedząc, że w budynku nie ma już nikogo poza ochroniarzem i jedną z
pań konserwatorek, postanowiłem, że także się stąd wyniosę.
I tak zrobiłem. Wyszedłem z
budynku i nie do końca świadomy ruszyłem do szpitala, by kolejny raz zobaczyć
coś, co łamało mi serce.
Nie spała. Przekręciła głowę, by
patrzeć na dziurę w ścianie i oglądać świecące się miasto. Odwróciła jednak
wzrok z chwilą, gdy wszedłem do jej pokoju. Uśmiechnęła się na mój widok, w jej
oczach pojawił się blask.
- Cześć - powiedziała z trudem, a
ja poczułem, jak do oczu napływają mi łzy. - Miło, że przyszedłeś.
Słowa przyjaciela obijały mi się
o czaszkę, widok drobnej kobiety na szpitalnym łóżku ranił serce i duszę. Nie
mogłem tak szybko od niej wyjść. Nie tym razem. Przyjaciel miał rację - nawet
jeśli miała wkrótce umrzeć, zasługiwała na odpowiednie pożegnanie.
Nie wyszedłem, gdy zasnęła. Nie
wyszedłem, gdy pielęgniarka oznajmiła, że pora odwiedzin się skończyła. Dopiero
rosły ochroniarz mnie do tego zmusił, choć i tak nie chciałem odchodzić od łóżka
miłości mojego życia.
Tamtego wieczora coś sobie
przyrzekłem. Nie myślałem o tym wcześniej, ale obiecałem sobie, że jeśli - lub
kiedy - moja ukochana umrze, ja powiem sobie, że będzie ze mną w porządku. Że
się nie załamię. Bo przecież pomimo śmierci ja wciąż będę posiadał nasze
wspólne wspomnienia. A jej uśmiechu nie zapomnę nigdy.
I ona będzie żyć we mnie. Już na
zawsze.
Och, smutno. Byłam ciekawa w jaki sposob zainspirowal Cie Clay i juz rozumiem. Czy Tb tez chodzi po glowie ta piosenka z balu? Nie moge wyrzucic jej z mysli.
OdpowiedzUsuńZnow kreatywnie wpleciony temat ;) Podobaja mi sie te Twoje zabiegi. Poczatek mnie wzruszyl. Te zachody slonca i rozne perspektywy, z ktorych moga byc "aż" albo "już". I get yt.
Och... Och, ok. To było smutne. Smutne i trochę przygnębiające.
OdpowiedzUsuńTrochę szkoda, że nie poznałam bardziej bohaterów, ale generalnie nie mogę jakoś się w nich wczuć. Czuję atmosferę, czuję smutek i emocje ale jakoś same postacie wydają mi się trochę puste. I naprawdę nie wiem czemu dokładnie.
Ale sam temat naprawdę fajnie wykorzystany.
Pozdrawiam
Nie widziałam jeszcze drugiego sezonu - warto? - ale sam tekst wygląda naprawdę fajnie. Smutno, bezradnie, nostalgicznie, ale na koniec z odrobiną nadziei. Urzekło mnie to.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Smutno mi się zrobiło po tym tekście. Tak poważnie smutno. I jakoś nostalgicznie. Bardzo spodobał mi się początek o zachodach słońca. Fragment z grą komputerową tak średnio do mnie przemówił (nie wiem, czemu), bo ogólnie rozmowa z przyjacielem mi się podobała, a przy zakończeniu znowu byłam mocno na tak.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam cieplutko