Tablica ogłoszeń


Grupa Kreatywnego Pisania to długoterminowy projekt cotygodniowych wyzwań pisarskich z wykorzystaniem writing prompts. Więcej znajdziesz w zakładce "O projekcie".



Temat

Temat na tydzień 129:

To było bardzo kłopotliwe. Nigdy nie miał ofiary, która odniosłaby porażkę w umieraniu.

klucze: klucz, wymiana, akcesoria, niedobre.

Szukaj tekstu

poniedziałek, 31 lipca 2017

[50] Martinstag ~ Estrela

[50] Martinstag

Po raz kolejny witam was w wojennym uniwersum. W tym przydługim fragmencie poznajcie kolejną bohaterkę i krytykujcie na potęgę, co tylko uda się Wam dostrzec. Mam nadzieję, że będzie tego dużo i jak co tydzień, czegoś się nauczę. Enjoy!

PS. Wybaczcie niemiecki, ale musiałam go trochę wcisnąć, żeby zrobić klimat. Są przypisy!


Bohaterowie:
-         Pani i Pan Kwieciewscy
-         Ikar - najsatarszy syn Kwieciewskich
-         Sylwia - średnia córka Kwieciewskich
-         Irena - najmłodsza córka Kwieciewskich
-         Leokadia - kucharka
-         Marianna - pokojówka
-         Józka - pomoc kuchenna
-         mec. Benedykt Malicki - narzeczony Sylwii
-         Frank Kohrel Czarny - przyjaciel Ireny z konspiracji
-         kpt. Krüger
-         płk. von Bussow
-         kpt. von Mainerland
-         pozostali goście

            Dzień był przeraźliwie ponury. Od rana śnieg z deszczem brudził szyby i szarością mazał krajobraz za oknem. Wiatr trzaskał okiennicami i wył przeciągle pomiędzy drzewami, jakby chciał ogłosić, że oto nadchodzi listopad i należy owinąwszy się w ciepły koc, napaliwszy uprzednio w kominku, zaszyć się w fotelu z ciepłą herbatą i dobrą książką. Marianna owszem, przygotowała dom na listopadową zawieruchę i zorganizowała zarówno węgiel jak i drewno opałowe, płacąc za to bajońskie sumy, jednak ich jakość pozostawiała wiele do życzenia. W domu niejednokrotnie, zwłaszcza rankiem, panował chłód i dawał się we znaki mieszkańcom. Pani Kwieciewska przeziębiła się zaraz na początku listopada, podczas corocznego objazdu rodzinnych grobów. Wprawdzie w tym roku odwiedziła jedynie Powązki, jednak to wystarczyło, żeby wyziębić organizm. Niegroźna infekcja dróg oddechowych szybko rozeszła się na oskrzela i płuca. Irena opiekowała się matką, aż w końcu sama poczuła się gorzej. Zaczęła ubierać się cieplej, więcej jeść, lecz nie skarżyła się nikomu. Raz po raz wracała myślą do przyjaciół, którym na pewno wiodło się gorzej. Jeśli w ogóle zdobyli węgiel, to kosztem jedzenia. Mało kto w Warszawie mógł sobie pozwolić na ogrzewanie w tych trudnych wojennych warunkach, gdy wzrost cen wydawał się nie mieć końca.
            Do uszu Ireny dobiegł dźwięk dzwonka wzywającego na posiłek. Natychmiast zerwała się z łóżka. Zegar wskazywał siódmą piętnaście. W pośpiechu narzuciła na siebie sukienkę, rozczesała włosy, włożyła pantofle i zbiegła na dół do jadalni.
            – Co to za spóźnialstwo? – skarcił ją ojciec – Dobrze wychowani ludzie się nie spóźniają.
            – Przepraszam, tatku. – Uśmiechnęła się przepraszająco. – Smacznego wszystkim. – Zajęła miejsce przy stole. – Ojej, cytryny! Tak dawno nie piłam herbaty z cytryną – zawołała z autentyczną radością.
            – To z okazji dzisiejszego święta – napomknęła matka. Siedziała naprzeciwko blada i wychudzona, raz po raz zanosząc się kaszlem. Mimo choroby nigdy nie zdarzyło się, aby nie zeszła na śniadanie. Miała swoje zasady i uważała, że chwilowa niedyspozycja nie zwalnia jej z obowiązku dotrzymania towarzystwa przy rodzinnym stole.
            Irena rzuciła okiem na kalendarz.
            – Nie wiem czy świętowanie Dnia Niepodległości Polski cytrynami, których nigdzie nie można dostać, jest odpowiednie – zauważyła, z trudem przełykając kęs kanapki przez bolące gardło – może powinniśmy raczej dać coś na misję, pośpiewać patriotyczne pieśni, albo...
            – Ciszej, dziecko! – zdenerwował się ojciec – ile razy powtarzałem ci, żebyś przestała się bawić w patriotkę naszym kosztem!
            – Waszym kosztem?! – Irena poczerwieniała ze złości. – Byliście kiedyś na gestapo? Wiecie jak to wygląda? Nie chcielibyście wiedzieć!
            – Natychmiast przestań – upomniała ją matka słabym głosem – nie masz pojęcia co my z ojcem przeżywaliśmy z twojego powodu. Cały czas się martwimy... o ciebie, o Ikara...
            – Tak mnie wychowaliście! – Irena z hukiem odłożyła filiżankę z herbatą. – A teraz udajecie, że to było wszystko na niby! Że nie widzicie co się dzieje w mieście!
            – Milcz! – Ojciec uniósł rękę do góry w geście, który zawsze ucinał wszelkie spory w rodzinie. – Jeszcze jedno słowo i nie ręczę za siebie!
            Irena poczuła mocne kopnięcie pod stołem. To starsza siostra, Sylwia, postanowiła upomnieć ją po swojemu, jak za dawnych dobrych czasów, gdy podczas wizyty gości mała  Irenka palnęła coś głupiego. Siostra zmroziła ją lodowatym spojrzeniem jasnych oczu. Irena westchnęła tylko i umilkła posłusznie. Wszelkie rozmowy z rodzicami na temat wojny i okupacji nie miały sensu. Oni po prostu nie chcieli niczego dostrzec. Woleli zamknąć się w swojej bezpiecznej twierdzy, dworku w podwarszawskiej Krasnowoli, żyć jak gdyby nic się nie stało, pałaszując smakołyki z dodatkowych przydziałów. Wszystko przez niemiecką babkę i znajomości ojca. Jako doskonały chirurg, miał okazję wykazać się we wrześniu 1939 roku, kiedy szpitale zapełniły się rannymi. Niemcy dbali o to, aby operowali ich najlepsi lekarze. Tym sposobem doktor Kwieciewski, ocalił kilkoro żołnierzy. Wystarczyło, że podczas ważnej rozmowy z nowymi władzami wspomniał o niemieckim pochodzeniu, wprawdzie po kądzieli, lecz wdzięczny pacjent natychmiast podsunął mu kwestionariusz do Volkslisty. Kwieciewski otrzymał kategorię drugą i stanowisko specjalisty w niemieckim szpitalu wojskowym. Wynegocjował także zwolnienie syna z oflagu i zamianę kary więzienia na przymusową pracę w niemieckich zakładach chemicznych. Ikar nie narzekał. Regularnie pisał listy, w których oznajmiał, że ma się dobrze, pracuje ciężko, lecz jest godnie traktowany. Po udziale w kampanii wrześniowej, nie mógł narzekać na swój los.
            – Więc Niemcy rozdają nam cytryny z okazji zabranej niepodległości – mruknęła po chwili Irena, drobiąc jajecznicę na talerzu, myśląc o gliniastym chlebie, jaki otrzymywała jeszcze niedawno w celi i zastanawiając się czy w ogóle jest głodna.
            – Będziemy mieć dziś gości. – Głos matki był matowy i bezbarwny. – Przyjeżdża profesor Steger z żoną oraz kilkoro gości z Falent, pułkownik von Bussow, kapitan Krüger ze znajomymi, kapitan Driedfeld ze znajomymi, mecenas Malicki, doktor Rieste, doktor Walentynowicz z żoną...
            – Akurat dziś! – Irena zerwała się z krzesła. – Nie mogą chociaż dziś dać nam spokoju?!
            – Siadaj natychmiast! – zagrzmiał ojciec – kapitanowi Krügerowi zawdzięczasz życie, już zapomniałaś? Krótką masz pamięć, niewdzięcznico!
            – Tatku, przepraszam. – Irena posłusznie ponownie zajęła miejsce przy stole, z grymasem niechęci na twarzy. Jeśli komuś zawdzięczała życie, to właśnie ojcu. Wiedziała, że wszystko co robił, robił dla nich, dla rodziny. A jednak napawało ją to obrzydzeniem. – Po prostu nie rozumiem, dlaczego nie mogą nas zostawić w tym dniu w spokoju. Gdyby nie oni, dziś świętowalibyśmy 25-lecie niepodległości. Nie uważasz, że to perfidne?
            – Nie, sam ich zaprosiłem. – W głosie ojca nie było słychać skruchy. – Dziś jest Martinstag, dzień świętego Marcina, patrona żołnierzy. Leokadia przyrządzi gęś w jabłkach. Poczują się jak w domu i będą do nas chętnie wracać. W przeciwieństwie do ciebie, córko, staram się myśleć o waszym dobru. Bez tego już dawno wylądowalibyśmy w obozie, przez twoje głupie wybryki. Nie życzę sobie więcej tych dziecinnych komentarzy.
            – Zejdziesz na dół i będziesz zabawiać gości – dodała matka stanowczo – muszą zobaczyć, że zmądrzałaś i te ostatnie wybryki to tylko przez głupotę, że zależy ci na tym, żeby być dobrą obywatelką. No i podszkolisz niemiecki.
            – Źle się czuję... – Irena zakaszlała głośno na potwierdzenie swoich słów. – Sylwia da sobie radę beze mnie.
            Pamiętała niemieckie wieczorki sprzed roku. Raz na czas zjeżdżali się znajomi ojca: Niemcy i folksdojcze, żołnierze, prawnicy i lekarze oraz pensjonariusze pobliskiego ośrodka wypoczynkowego w Falentach dla oficerów SS i Gestapo. Rodzice wyprawiali huczne przyjęcie, czasem grała orkiestra, Leokadia wraz z dodatkowo zatrudnioną pomocą kuchenną ze wsi, dwoiły się i troiły, aby na stołach nie zabrakło niczego. Wcześniej przyjeżdżał furgon z żywnością, świeżo ubitą świnią czy cielęciem, drobiem oraz warzywami i owocami, których na próżno można by szukać w jakimkolwiek warszawskim domu. Niemieccy przyjaciele dbali o to, żeby nie podejmować ich żywnością z przydziału: gliniastym chlebem z domieszką trocin czy marmoladą z buraków.
            Rok temu na Irenę nikt nie zwracał uwagi. Była podlotkiem z grubym blond warkoczem, przewiązanym wstążką, w pensjonarskiej sukience z białym kołnierzem i zazwyczaj, jeśli w ogóle pojawiała się w salonie, to tylko przy powitaniu gości, schowana za matką. Oczy wszystkich były zwrócone na Sylwię, wysoką i szczupłą dziewiętnastolatkę na wydaniu, która wydawała się być kopią swojej perfekcyjnej matki. Mimo podpisanej Volkslisty, żaden z Niemców nie miał odwagi się starać o Sylwię. Nazistowski ostracyzm wobec nieczystych rasowo kobiet i Niemców zadających się z nimi, skutecznie chronił ją przed zakusami okupantów. Wykorzystał to mecenas Benedykt Malicki i zdobywszy najpierw aprobatę doktora Kwieciewskiego, który z ulgą zaakceptował fakt posiadania polskiego zięcia, oświadczył się Sylwii. Został przyjęty i latem przyszłego roku miał odbyć się ślub.
            – Sylwia ma inne obowiązki jako narzeczona mecenasa – odparła matka – nie wymigasz się tym razem. Pójdziesz na przyjęcie i zostaniesz tak długo jak będzie trzeba. Musisz wreszcie skończyć z tą dziecinadą. Kiedy mnie zabraknie...
            – Ach, mamo, przestań! – jęknęła Irena z niechęcią. Nie znosiła tego tonu u matki. Natychmiast czuła się najgorszą córką na świecie. – Oczywiście, że pójdę. Zastąpię cię nawet, jeśli źle się czujesz. Co to za problem, pospacerować po salonie i popytać czy im się zrosły wnętrzności... Albo czy dalej dostają łomot od Sowietów...
            – Ani się waż! – warknął ojciec, zaciskając palce na nożu, jakby chciał popełnić dzieciobójstwo. – Masz wziąć przykład z Sylwii i zachowywać się jak na Kwieciewską przystało, rozumiesz?
            Irena bez słowa więcej skinęła potakująco głową. Dokończyła śniadanie w milczeniu, przełykając zaledwie kilka kęsów chleba z jajecznicą. Dopiła herbatę z cytryną, parząc podniebienie i po odmówieniu tradycyjnej modlitwy po posiłku, z ulgą udała się na górę. Przez ostatni rok zapomniała, jak to jest być dobrze urodzoną panienką. Konspiracja zmieniła ją na gorsze. Po wykupieniu z gestapo musiała nauczyć się wszystkiego na nowo. Nie rzucała się już na jedzenie, pozbyła się tików nerwowych, przestała używać „rynsztokowego” w mniemaniu rodziców słownictwa. Poranione palce leczyła grając Chopina w salonie, doprowadzając rodziców na skraj załamania nerwowego. Nie udało jej się jednak uleczyć zranionej duszy. W nocy trawiły ją koszmary. Znów była Aleksandrą Szybińską z celi piątej, nasłuchującą wrzasków z więziennego korytarza, karmioną nadgniłym chlebem, wypróżniającą się przy wszystkich do metalowego wiadra. Zrywała się na równe nogi słysząc pukanie do drzwi, modląc się do wszystkich świętych, aby nie iść na przesłuchanie. W nocy wielokrotnie wstawała, żeby zażyć walerianę. Miała nadzieję, że to też kiedyś minie.
Do wieczora zeszła na dół zaledwie kilka razy. Na złość rodzicom zjadła obiad w kuchni, rozmawiając z Józką, pomocnicą Leokadii, o wszystkim co się ostatnio działo w Warszawie. Józka pochodziła ze wsi, ale handlowała na Kercelaku. Wszystkim, co tylko dało się ukryć przed rekwizycją. Dziewczyna była obrotna. Wiedziała co, gdzie, jak i kiedy. Chętnie podzieliła się z „panienką” garścią plotek ze stolicy.
            – A znasz Stefka? – Irena przerwała potok słów dotyczący ostatnich egzekucji – Był ktoś u niego ostatnio?
            – A co bym miała nie znać. – Zgromiona niezadowolonym spojrzeniem Leokadii, Józka zagniotła energicznie ciasto. – Bywają u niego różni... Z wczora to przyszedł do niego taki kawaler, rosły taki, a przystojny. Czarny na niego mówią.
            – Miał coś? – Irena zniżyła głos do szeptu.
            – Ano chyba miał, ale ja nic nie widziałam, bo oni zaraz tam weszli za parkan, toć nic przecież nie załatwiają przy ludziach. Ale kupił u mnie bochen potem, a i tytoniu wziął u Ruskiego.
            Irena uśmiechnęła się do swoich myśli. Już słyszała tę awanturę, dlaczego kupił ten cholerny tytoń, tym się nie najedzą, kawy mógł chociaż wziąć, nawet tej zbożowej, albo i ziemniaków. W odpowiedzi lekceważące machnięcie ręką. Bezczelność Kohrela zawsze ją denerwowała, ale teraz z perspektywy czasu, niemal za nią tęskniła. Zajadając się rosołem z młodego kogutka, te ciągłe awantury o jedzenie wydawały jej się czymś w rodzaju bajki z dzieciństwa, do której się wraca z nostalgią.
            – A panienka to go zna? – z zamyślenia wyrwało ją pytanie Józki.
            – A skąd! – żachnęła się  Irena – Skąd ja bym miała znać tych z Kercelaka?
            – No bo panienka to podobno...
            – Józka, piec już nagrzany! Ruszaj się dziewczyno, Matko Bosko kochano, już trzecia! – Leokadia machnęła ścierką po plecach pomocnicy.
            Irena mrugnęła porozumiewawczo do wieśniaczki i wyszła z kuchni. Na schodach spotkała matkę. Została ostro zrugana. Za nieobecność na obiedzie, za niewdzięczność wobec rodziców, za brak dobrych manier, za bezsensowne pogaduszki ze służbą, za brak pomocy w przygotowaniach, wreszcie za zaniedbany wygląd.
            – ...marsz do pokoju i nie wychodź mi stamtąd, dopóki nie będziesz wyglądać jak Kwieciewska, zrozumiano?! – dokończyła przemowę matka.
            Irena potulnie przeprosiła za wszystko, w myślach podziwiając matkę za fakt, że mimo zapalenia płuc i duszącego ją kaszlu, ta ma siłę dbać o dopięcie wszystkiego na ostatni guzik. Jako córka marnotrawna Irena poczuła się nawet trochę winna, więc z mocnym postanowieniem poprawy ruszyła do pokoju. Marianna przyniosła już odprasowaną długą satynową suknię koloru burgunda z delikatnie rozkloszowanymi krótkimi rękawami i wyciętym na plecach głębokim dekoltem. Suknia była przeszywana koronką, miała lekko uniesione ramiona i mocno zaznaczoną talię. Do tego pantofelki na słupku i nylonowe pończochy. Irena nieśmiało dotknęła pończoch. Zawsze chciała takie mieć. Marzyły o nich wszystkie dziewczyny. Przeglądając kiedyś z Sabiną modowy żurnal, przywleczony nie wiadomo skąd przez chłopaków, po raz pierwszy w życiu zgodziły się ze sobą. Obie pragnęły tych pończoch najbardziej na świecie.
            Irena chciwie wyciągnęła odzież z pudełka. Pomysł przyjęcia zaczynał jej się podobać. Wsunęła dłoń do buta, aby wyciągnąć tekturowe wypełnienie. Jakież było jej zdziwienie, gdy wyciągnąwszy tekturę, zobaczyła starannie wykaligrafowaną drobnym pismem wiadomość w języku jidysz. Nie rozumiała napisu. A jednak patrząc na niego znów poczuła to, co nie dawało jej spać po nocach. Przerażenie. Te pończochy nie należały do niej. Nie należały nawet do Niemców. Zostały podle zrabowane ludziom, do których należały. A co stało się z ludźmi? Poczuła nagły atak mdłości, więc pobiegła do łazienki. W przeciągu kilku minut zwróciła do ubikacji wszystkie szwabskie smakołyki, zjedzone tego dnia. Bez żalu. Nawet z odrobiną satysfakcji, że oto jej wnętrzności też sprzeciwiają się dobrobytowi, osiągniętemu kosztem innych ludzi. Teraz już nawet nie próbowała myśleć o własnych rodzicach z szacunkiem. Te znajomości ojca, ta gra pozorów, to wszystko było przeraźliwie podłe. Ubierali się w skradzione żydowskie suknie i garnitury, ozdabiali ich złotem, jedli zarekwirowane głodującym wieśniakom mięsa, warzywa i pieczywo ze skradzionej mąki.
Wszystko po to, żeby ocalić swoje pieprzone życie. A może wcale nie, może chodziło tylko o to, żeby żyć w dostatku, jak przed wojną, i patrzeć na ludzi z taką samą pogardą jak zwykle?    
            Irena spojrzała w lustro. Miniony rok pokazał jej, że już nigdy nie będzie tą osobą, którą się urodziła. Nie będzie panią w krasnowolskim dworze. Zawsze różniła się od delikatnej, niemal eterycznej Sylwii, ale teraz przepaść między nami stała się zbyt głęboka, by można ją pokonać. Siostra spełniła wszystkie oczekiwania rodziców. I to musi im wystarczyć. Irena przyglądała się swojej zmęczonej twarzy w zwierciadle i zaczynała rozumieć, że ona po prostu już nie pasuje do tego miejsca. Dla rodziców była tylko ciągłym utrapieniem. Jej miejsce jest w Warszawie, na Sandomierskiej. W trzypokojowym mieszkaniu dla siedmiu osób, z porannym apelem o szóstej rano, z buraczaną marmoladą na śniadanie i rozwodnioną kartoflanką na obiad. Z nieustanną adrenaliną podczas przenoszenia meldunków i broni. I przede wszystkim z poczuciem sensu.
Musiała wrócić do przyjaciół za wszelką cenę.
            – Ireno, jesteś już gotowa? – dobiegł ją głos matki z parteru.
            – Za minutkę, mamo – odkrzyknęła.
Ogarnęła ją kolejna fala mdłości. Chwyciła się brzegu umywalki, próbując utrzymać równowagę. "Ostatni raz", wyszeptała sama do siebie. "Ostatni raz".

***

            – Ach, das ist ihre schöne Tochter![1]
            – Oh, der kleine Sonnenschein![2]
            – Na, endlich hier![3]
            – Bezaubernd, wie die Mutter![4]
            – Wo habt ihr sie bisher versteckt, die Göttin?[5]
            Irena z przyklejonym do twarzy sztucznym uśmiechem porcelanowej lalki, wysłuchiwała kolejnych komplementów, dygając i kłaniając się nadchodzącym gościom. Matka witała ich nieco wylewniej, dziękując, ściskając dłonie, raz po raz odpowiadając równie wyszukanym komplementem. Ojciec prowadził gości do salonu, dbając o to by każdy otrzymał szampana i zajął odpowiednie miejsce. Sylwia dyrygowała Marianną i specjalnie zatrudnionym kelnerem. Gdy tylko ostatni gość znalazł się w salonie, matka spojrzała na Irenę ze złością:
            – Przestań strzelać te swoje fochy! Masz być naturalna, bawić gości rozmową. Nie przynieś mi wstydu. I ani słowa o gestapo, rozumiesz?! Ani o niepodległości!
            – Bien entendu, maman.[6] – Dygnęła znów z szacunkiem, jak ją nauczono. W odpowiedzi matka tylko westchnęła i ruszyła do salonu.
            Irena zgarnęła z tacy ostatni kieliszek szampana i podążyła za matką. Nie zaznajomiła się wcześniej z rozkładem miejsc, więc chwilę zajęło jej wypatrywanie imiennej winietki. Goście witali ją uśmiechami pełnymi uznania, lekko wznosząc kieliszki, jakby chcieli tym gestem wyrazić wdzięczność za obecność młodej Kwieciewskiej na przyjęciu. Nie ściągając z ust sztucznego uśmiechu odnalazła w końcu swoje miejsce. Czarny mundur sąsiada z lewej strony spowodował, że z trudem powstrzymała krzyk wściekłości.
            – Fräulein Irene! – Esesman odwrócił się, jakby wyczuł jej obecność, po czym natychmiast wstał i szarmancko odsunął krzesło, by mogła zająć miejsce.
            Podziękowała skinieniem głowy. Po głowie jak stado dzikich ptaków tłukły się wspomnienia. Kiedy wprowadzono ją na przesłuchanie, miała tak spuchnięte oko, że nawet go nie rozpoznała. Wtedy nie odsunął jej krzesła. Opadła na nie na wpół bezwładnie, popchnięta przez oprawców. Jak mantrę powtarzała sobie szeptem, że nazywa się Szybińska i nie wie dlaczego jej Kennkarta jest sfałszowana. Podniósł jej głowę końcem gumowej pałki, przypatrywał się chwilę, a potem roześmiał.
            – Czego się panienka napije? – aksamitnym głosem przerwał jej walkę ze wspomnieniami – Proponuję Gewürztraminera. Rdzennie niemiecki, ma w sobie nutkę akacji i fiołków. Do gęsi nada się znakomicie.
            – O, pan wybaczy, Hauptsturmführer Krüger – niespodziewanie odezwał się sąsiad z prawej strony – Gewürztraminer jest uprawiany głównie w Alzacji. Jako Nadreńczyk proponuję oczywiście Rieslinga.
            – Alzacja zawsze była nasza, kapitanie! – Krüger zaniósł się gardłowym śmiechem.
            – Czasem lepiej dmuchać na zimne – odparł tamten niezrażony. – Życzy sobie panienka lampkę Rieslinga? – zwrócił się do Ireny.
            Znów skinęła tylko głową, niezdolna do powiedzenia czegokolwiek, co nie byłoby wykrzyczanym przekleństwem. Żołnierz z prawej sięgnął po butelkę. Skorzystała z tego, aby mu się lepiej przyjrzeć. Ubrany był w uniform koloru granatowego z orzełkiem Luftwaffe na prawej piersi i białą koszulę. Włosy miał gęste i ciemne, niesfornie zadarte tu i ówdzie, dwudniowy zarost i niemal brązową opaleniznę, mocno kontrastującą z koszulą. Na palcu dostrzegła sygnet. Musiał należeć do jakiegoś znacznego niemieckiego rodu. A może był skradziony?
Delikatny brzęk szkła, przerwał jej obserwacje. Z honorowego miejsca uniósł się z trudem otyły pułkownik von Bussow z nalaną twarzą i czerwonym nosem alkoholika.
            – Chciałbym wznieść toast – zawołał donośnie – za naszych wspaniałych gospodarzy! Dzięki nim możemy świętować Martinstag w tym najbardziej bandyckim miejscu na świecie! Prost! – ryknął unosząc do góry kieliszek z szampanem.
            Zawtórowały mu okrzyki uznania dla gospodarzy. Irena ledwo zamoczyła usta w kieliszku. Nie mogła spełnić tego toastu. W tym momencie czuła odrazę do rodziców i siostry, którzy z uśmiechem kłaniali się gościom, popijając szampana.
            – Najprawdziwszy, najczystszy rasowo, nadreński Riesling dla panienki. – Mężczyzna z prawej podał Irenie kieliszek wypełniony płynem koloru słomkowego. W jego głosie dosłyszała jakby ironię, ale musiała się przesłyszeć. Niemcy nie zwykli żartować ze swojej polityki.
            – Pan lepiej uważa na słowa, kapitanie – skomentował cierpkim tonem Krüger, jakby niezadowolony, że Irena wybrała propozycję konkurenta.
            – Ooo, to nie ja proponowałem francuskie przysmaki, Hauptsturmführer. Nie czuję się winny zdrady Rzeszy – zripostował tamten śmiejąc się dźwięcznie, po czym jak gdyby nigdy nic zwrócił się do sąsiada po swojej prawej, pucołowatego blondyna z bujną czupryną i piegami.
            Irena raz jeszcze skorzystała z okazji by przyjrzeć się mężczyźnie. Mógł mieć na oko koło trzydziestki, może nawet mniej. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek wcześniej go spotkała. Kim był? Dlaczego nigdy wcześniej nie zwróciła na niego uwagi? Mógł być znajomym kapitana Driedfelda, stacjonującego na Okęciu. To tłumaczyłoby mundur Luftwaffe. Ale czy kiedykolwiek jej się przedstawił? Próbowała przypomnieć sobie czy kojarzy go z dzisiejszej ceremonii powitania. Ach tak, przyszedł razem z Driedfeldem, jego żoną i tym puckiem z prawej strony w mundurze feldgrau. Wylewnie przywitał się z matką, a jej obecność skomentował „Na, endlich” puszczając oko. Kretyn.
            Na stół wjechała kaczka w jabłkach według receptury niemieckiej babki. Przynajmniej tak zapowiedział ją ojciec. Niemcy przywitali posiłek z aplauzem godnym czystej rasowo kaczki. Irena przyglądała się temu z lekkim rozbawieniem. Określenie „receptura Leokadii Wróbel” nie brzmiałoby z pewnością tak dostojnie, niemniej jednak byłoby bliższe prawdy. Pozwoliła obsłużyć się przez Krügera. Grzebiąc w talerzu bez przekonania, znów wróciła myślą na ulicę Sandomierską. Kohrel śmiałby się do rozpuku, widząc jak rasa panów jej służy. Często śmiali się z takich głupstw. Wymyślali żarty o szwabach. Kto wymyślił najlepszy, dostawał dodatkową porcję wstrętnej kawy. Lubiła to życie. To nic, że każde pukanie do drzwi doprowadzało ją do stanu przedzawałowego. Czuła wtedy, że żyje. Każdym końcem napiętego do granic wytrzymałości nerwu.
            Krüger próbował ją zagadywać. Odpowiadała machinalnie, zdawkowo: tak lub nie. Czasem potakiwała tylko gestem lub skinieniem głowy. W międzyczasie przyglądała się siostrze, siedzącej naprzeciwko. Sztywna, jakby ktoś ją zapiął w gorset, rozdawała sztuczne uśmiechy na prawo i lewo. Nie jadła prawie nic, nie tknęła alkoholu i zdawała się być strasznie zmęczona. Siedzący obok niej, starszy o niemal trzydzieści lat mecenas Malicki, łysawy pan o aparycji bezdusznego urzędnika, zupełnie nie zwracał uwagi na narzeczoną, bardziej starając się wkupić w łaski siedzącego obok profesora Stegera. Taki klient oznaczał duże zyski i Malicki, dla którego całe życie polegało mniej więcej na zbijaniu majątku, nie mógł przepuścić okazji. Zwłaszcza, że Sylwia Kwieciewska została mu już zakontraktowana. Malicki zdał sobie sprawę ze swojej pozycji, gdy wysypała się ta cała sprawa z Irenką. Niemieckie towarzystwo nagle gdzieś zniknęło. Nikt nie chciał ryzykować wizyty w domu polskich bandytów. Sam byłby zerwał zaręczyny, ale postanowił zamiast tego ponegocjować kwestie posagu. Przerażony sytuacją Kwieciewski obiecał mu wówczas dużą połać lasu w Kampinosie, byleby zaręczyny nie zostały zerwane. Niedługo później Krüger przyprowadził małą bandytkę do domu i oficjalnie rozniósł wieść po towarzystwie, że aresztowanie to zwykła pomyłka. Od tego czasu Malicki nawet polubił młodszą Kwieciewską. Była naiwnie głupia, bawiąc się w to rycerzykowanie, jak nazywał pogardliwie konspirację, ale tak naprawdę trzymała wszystkich w garści. A najmocniej swoją własną rodzinę.  
            Leokadia wyszła z siebie, aby zadowolić niemieckie podniebienia gości. Gęś w jabłkach smakowała wybornie. W zestawieniu z najszlachetniejszymi winami o różnych aromatycznych nutach i smakach mogła sprawić, że niejeden poczuł się jak na świętomarcińskich obchodach w Rzeszy. Rogale pieczone przez Józkę również zdały egzamin. Goście nie mogli się nachwalić talentu kulinarnego niemieckiej babki. Po obiedzie rozstawiono stoliki do gry w karty i szachy. Część gości zasiadła do brydża, część do canasty.  Sylwia otworzyła fortepian. Na początek odegrała dostojnie Horst-Wessel-Lied. Lekko już podchmieleni goście zerwali się z foteli, by na stojąco odśpiewać hymn Rzeszy. Irena z zaciśniętymi w linijkę wargami słuchała gardłowego śpiewu. Znów poczuła się źle, jednak starała się powstrzymać mdłości siłą woli. Już sam fakt, że nie śpiewała, był wystarczającym aktem buntu. Wyjście w tym momencie byłoby już groźne.
            – Panienka nie zna tekstu? –zainteresował się Krüger, gdy przebrzmiały ostatnie tony pieśni – Rodzice nie nauczyli?
            – Nauczyli mnie na gestapo – odparła Irena butnie. – Mam złe wspomnienia, chyba trudno się dziwić, że śpiewanie przychodzi mi teraz z trudem.
            Na twarzy Krügera dostrzegła pojawiający się z wolna sadystyczny uśmiech. Ten sam, który widziała wtedy na przesłuchaniu spomiędzy napuchniętych powiek. Nie powiedziała nigdy rodzicom, że wtedy ją uderzył. Rozpoznał ją, a mimo to uderzył z całą siłą na jaką było go stać. Spadła wówczas z krzesła na betonową wylewkę. Podniósł ją za włosy i posadził znów na krześle. Zadawał mnóstwo pytań. Na żadne nie odpowiedziała. Straszył, że powyrywa jej paznokcie, znów ją uderzył a potem znów posadził na krześle i znów zadawał setki pytań. Może tylko dziesiątki. Nie pamiętała dziś ani jednego.
Tylko to, że rodzice kazali jej być wdzięczni.
            – Mam nadzieję, że „Das Lied der Deutschen” panienka zna i odśpiewa.
            Poczuła, że znów ogarnia ją przerażenie. To, które ogarniało ją w celi i każdej nocy w powracających koszmarach. Nerwowo splotła dłonie i gdy tylko przebrzmiały pierwsze akordy, pierwsza zaintonowała „Deutschland, Deutschland über alles...”
            Po skończonej pieśni Sylwia sięgnęła po repertuar Beethovena. Irena poczuła ulgę. Na nogach jak z waty cofnęła się, byle dalej od Krügera. Zachwiała się, straciła równowagę i byłaby upadła, gdyby nie podtrzymał jej stojący po prawej czujny żołnierz Luftwaffe. Odruchowo próbowała się wyrwać i po prostu uciec z salonu, jednak trzymał ją mocno.
            – Wszystko w porządku? – Pochylił się nad nią z troską. – Może wyjdziemy się przewietrzyć?
            – Nie trzeba. – odparła stanowczo i tym razem wyswobodziła się z jego objęć.
Wybiegła z salonu z impetem nie przystojącym damie, odprowadzona zgorszonym spojrzeniem matki. Od razu skierowała się do ogrodu. Stanęła pod różanym krzewem, starając się uspokoić i złapać oddech. Przenikliwie zimny północny wiatr zmroził ją do szpiku kości. Czuła jak pantofle zapadają się w cienką warstewkę śniegu. Złożyła ręce na piersi, by zatrzymać choć odrobinę ciepła. Przeklęty Krüger. Zaklęła głośno. Musiała wyrzucić z siebie te wszystkie nagromadzone emocje. Przed przyjęciem postanowiła uciec do Warszawy. Do cholery, przecież nie mogła tego zrobić. Nie mogła narażać rodziców. Byli podli, zachowywali się jak cholerni egoiści, ale przecież nie mogła narażać ich na niełaskę nazistów, a nawet śmierć. Przecież ta szwabska banda dostojników uwielbiała grać ludzkim życiem. Wystarczyło jedno potknięcie, żeby z przyjaciela zrobić wroga.
            – Panienka pozwoli, że się zatroszczę – dobiegł ją głos tuż obok i poczuła, że ktoś otula ją ciepłą wełnianą tkaniną.
            Odwróciła głowę. Niemiec od Rieslinga znalazł ją tutaj i właśnie okrył swoją marynarką. Na prawej piersi miała teraz niemieckiego orła ze swastyką. Na lewej jakąś odznakę.
            – Verpiss dich einfach![7] – warknęła wyprowadzona już zupełnie z równowagi. Matka zresztą prosiła, żeby podszkoliła niemiecki. Nie nauczyła się tego zwrotu na lekcjach u szarytek, dopiero od Kohrela.
            Gwizdnął przeciągle jak nastolatek, wyrażając uznanie. Później jak gdyby nigdy nic, objął dziewczynę ramieniem.
            – Masz do wyboru mnie, von Bussowa i Krügera, panienko – szepnął jej bezceremonialnie do ucha. – Jest jeszcze Rieste, ale on się nie liczy. Zastanów się z kim ci najbardziej do twarzy, a potem nas wysyłaj do diabła.
            – Co?! – gwałtownie się odwróciła, zrzucając jego ramię.
            – Twoją siostrę sprzedali Malickiemu. Chyba zasługujesz na lepszego kandydata?
            – Co za bzdura!!! – wrzasnęła oburzona – Jak pan w ogóle może opowiadać takie rzeczy!
            – Mogę, bo słyszę różne rozmowy – odparł wzruszając ramionami. – Nie chcę oczywiście powiedzieć, że twoi rodzice to świnie, panienko. No ale zastanówmy się, czy odmówią komuś takiemu jak von Bussow? Albo komuś takiemu jak Krüger? Jakby to wyglądało? Oddadzą cię z pocałowaniem ręki. Jesteś dla nich czarną owcą, której się trzeba pozbyć, zanim znowu sprowadzi problemy.
            – Jak pan śmie...!
            – Cóż... – westchnął – to chyba faktycznie nienajlepsza wersja tego, co chciałem powiedzieć. Pójdę już. – Odwrócił się na pięcie i wszedł do domu. Odprowadziła go wzrokiem, otuliwszy się mocniej wełnianą marynarką. Kimkolwiek był ten nadęty szwab, mógł mieć rację. Krüger nie wyciągnąłby jej z gestapo, gdyby nie miał w tym żadnego interesu. Von Bussow? Rany boskie, sama myśl o nim doprowadzała Irenę do mdłości. Nigdy nie okazał jej zainteresowania, ale przecież właściwie nie musiał. Wystarczyłoby jedno słowo zamienione z ojcem. Przecież nie mógłby odmówić pułkownikowi SS oddania ręki córki.
            Irena wzięła głęboki oddech i ruszyła z powrotem do salonu. Widok dziewczyny ubranej w marynarkę munduru Luftwaffe wywołał rozbawienie wśród gości, ale ona zupełnie nie zwracała na to uwagi. Natychmiast odszukała mężczyznę w tłumie i podeszła do niego. Stał razem z pucołowatym kolegą koło fortepianu. Próbowała coś powiedzieć, ale zabrakło jej słów. Zamachała nieporadnie rękami, jakby chciała coś w ten sposób wyrazić. Ściągnął z niej marynarkę i położył na fotelu.
            – Kapitan Vinzenz von Mainerland – przedstawił się i wyciągnął dłoń – Czy mogę panienkę prosić do tańca?
            Skinęła głową z ulgą, że nie musi już niczego mówić. Z fortepianiu popłynęły miękkie dźwięki walca wiedeńskiego, a z oczu Ireny popłynęły łzy. Prosto na śnieżnobiałą koszulę von Mainerlanda.
             
    





   





[1] Ach, więc to jest wasza piękna córka!
[2] O, ten mały promyk słońca!
[3] Nareszcie tutaj!
[4] Czarująca, jak jej matka!
[5] Gdzie ją ukrywaliście do tej pory, tę boginię?
[6] (fr) Oczywiście, mamo.
[7] Weź, po prostu się odpierdol!

5 komentarzy:

  1. Fajnie, że napisałaś na początku kto jest kim! To się przydaje przy opowiadaniach o dużej ilości bohaterów c:
    Kurczę, naprawdę dobrze oddałaś czasy wojny! To chyba pierwszy taki tekst na GPK. Propsuję. Szkoda mi trochę Ireny, a jej ojcem to się po prostu brzydzę, uchhh! I Niemcami tak samo (w tym tekście oczywiście XD). Czekam na coś więcej w tym uniwersum!
    #SadisticWriter

    OdpowiedzUsuń
  2. Tekst z tego uniwersum pojawił się w zeszłym tygodniu. Chociaż bardzo krótki i bardziej symboliczny.
    Jeśli chodzi o ojca Ireny to chciałam pokazać go jako postać niejednonacznie złą.. Ale chyba jednak póki co mi nie wyszło xD
    A co do samej Ireny to ogólnie nie trafiła tak źle, ale pewnie pociągnie ten wątek dalej we wrześniu ;-)

    Mam wrażenie że na GPK króluje fantasy i SF

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. (ta, to znowu ja z innego e-maila).
      Serio? Nie powiązałam tamtego tekstu z tym! Kurdę. Albo mam sklerozę, albo nie wiem XD.
      Wiesz, z jednej strony rozumiem, że chciał dobrze dla rodziny, ale jednak nie zmienię tego, że mnie cholernie irytował!
      Oooo, to jestem ciekawa co tam wymyśliłaś >D
      #SadisticWriter

      Usuń
  3. Wow.
    Na więcej mnie nie stać. Przeniosłaś mnie do lat czterdziestych i czasów, kiedy naprawdę trzeba było uważać, by nie zginąć, nawet podczas zwykłego przyjęcia.
    Polubiłam Irenę i jej bunt, choć jednocześnie miałam ochotę porządnie nią potrząsnąć. U niej także przejawiał się egoizm, choć nie taki jak u rodziców.
    Gdyby na podstawie powyższego tekstu nakręcono jakiś odcinek serialu historycznego, możesz być pewna, że zasiadłabym przed telewizorem.
    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję ślicznie i cieszę się że się podobało :)

      Usuń