[50] Martinstag
Po raz kolejny witam was w wojennym uniwersum. W
tym przydługim fragmencie poznajcie kolejną bohaterkę i krytykujcie na potęgę,
co tylko uda się Wam dostrzec. Mam nadzieję, że będzie tego dużo i jak co
tydzień, czegoś się nauczę. Enjoy!
PS. Wybaczcie niemiecki, ale musiałam go trochę
wcisnąć, żeby zrobić klimat. Są przypisy!
Bohaterowie:
-
Pani i Pan Kwieciewscy
-
Ikar - najsatarszy syn Kwieciewskich
-
Sylwia - średnia córka Kwieciewskich
-
Irena - najmłodsza córka Kwieciewskich
-
Leokadia - kucharka
-
Marianna - pokojówka
-
Józka - pomoc kuchenna
-
mec. Benedykt Malicki - narzeczony Sylwii
-
Frank Kohrel „Czarny” - przyjaciel Ireny z konspiracji
-
kpt. Krüger
-
płk. von Bussow
-
kpt. von Mainerland
-
pozostali goście
Dzień
był przeraźliwie ponury. Od rana śnieg z deszczem brudził szyby i szarością
mazał krajobraz za oknem. Wiatr trzaskał okiennicami i wył przeciągle pomiędzy
drzewami, jakby chciał ogłosić, że oto nadchodzi listopad i należy owinąwszy
się w ciepły koc, napaliwszy uprzednio w kominku, zaszyć się w fotelu z ciepłą
herbatą i dobrą książką. Marianna owszem, przygotowała dom na listopadową
zawieruchę i zorganizowała zarówno węgiel jak i drewno opałowe, płacąc za to
bajońskie sumy, jednak ich jakość pozostawiała wiele do życzenia. W domu
niejednokrotnie, zwłaszcza rankiem, panował chłód i dawał się we znaki
mieszkańcom. Pani Kwieciewska przeziębiła się zaraz na początku listopada,
podczas corocznego objazdu rodzinnych grobów. Wprawdzie w tym roku odwiedziła
jedynie Powązki, jednak to wystarczyło, żeby wyziębić organizm. Niegroźna
infekcja dróg oddechowych szybko rozeszła się na oskrzela i płuca. Irena
opiekowała się matką, aż w końcu sama poczuła się gorzej. Zaczęła ubierać się
cieplej, więcej jeść, lecz nie skarżyła się nikomu. Raz po raz wracała myślą do
przyjaciół, którym na pewno wiodło się gorzej. Jeśli w ogóle zdobyli węgiel, to
kosztem jedzenia. Mało kto w Warszawie mógł sobie pozwolić na ogrzewanie w tych
trudnych wojennych warunkach, gdy wzrost cen wydawał się nie mieć końca.
Do
uszu Ireny dobiegł dźwięk dzwonka wzywającego na posiłek. Natychmiast zerwała
się z łóżka. Zegar wskazywał siódmą piętnaście. W pośpiechu narzuciła na siebie
sukienkę, rozczesała włosy, włożyła pantofle i zbiegła na dół do jadalni.
– Co
to za spóźnialstwo? – skarcił ją ojciec – Dobrze wychowani ludzie się
nie spóźniają.
– Przepraszam,
tatku. – Uśmiechnęła się przepraszająco. – Smacznego
wszystkim. – Zajęła miejsce przy stole. – Ojej, cytryny! Tak
dawno nie piłam herbaty z cytryną – zawołała z autentyczną radością.
– To
z okazji dzisiejszego święta – napomknęła matka. Siedziała naprzeciwko
blada i wychudzona, raz po raz zanosząc się kaszlem. Mimo choroby nigdy nie
zdarzyło się, aby nie zeszła na śniadanie. Miała swoje zasady i uważała, że
chwilowa niedyspozycja nie zwalnia jej z obowiązku dotrzymania towarzystwa przy
rodzinnym stole.
Irena
rzuciła okiem na kalendarz.
– Nie
wiem czy świętowanie Dnia Niepodległości Polski cytrynami, których nigdzie nie
można dostać, jest odpowiednie – zauważyła, z trudem przełykając kęs
kanapki przez bolące gardło – może powinniśmy raczej dać coś na misję,
pośpiewać patriotyczne pieśni, albo...
– Ciszej,
dziecko! – zdenerwował się ojciec – ile razy powtarzałem ci,
żebyś przestała się bawić w patriotkę naszym kosztem!
– Waszym
kosztem?! – Irena poczerwieniała ze złości. – Byliście kiedyś na
gestapo? Wiecie jak to wygląda? Nie chcielibyście wiedzieć!
– Natychmiast
przestań – upomniała ją matka słabym głosem – nie masz pojęcia co my
z ojcem przeżywaliśmy z twojego powodu. Cały czas się martwimy... o ciebie, o
Ikara...
– Tak
mnie wychowaliście! – Irena z hukiem odłożyła filiżankę z
herbatą. – A teraz udajecie, że to było wszystko na niby! Że nie
widzicie co się dzieje w mieście!
– Milcz! – Ojciec
uniósł rękę do góry w geście, który zawsze ucinał wszelkie spory w rodzinie.
– Jeszcze jedno słowo i nie ręczę za siebie!
Irena
poczuła mocne kopnięcie pod stołem. To starsza siostra, Sylwia, postanowiła
upomnieć ją po swojemu, jak za dawnych dobrych czasów, gdy podczas wizyty gości
mała Irenka palnęła coś głupiego. Siostra
zmroziła ją lodowatym spojrzeniem jasnych oczu. Irena westchnęła tylko i
umilkła posłusznie. Wszelkie rozmowy z rodzicami na temat wojny i okupacji nie
miały sensu. Oni po prostu nie chcieli niczego dostrzec. Woleli zamknąć się w swojej
bezpiecznej twierdzy, dworku w podwarszawskiej Krasnowoli, żyć jak gdyby nic
się nie stało, pałaszując smakołyki z dodatkowych przydziałów. Wszystko przez
niemiecką babkę i znajomości ojca. Jako doskonały chirurg, miał okazję wykazać
się we wrześniu 1939 roku, kiedy szpitale zapełniły się rannymi. Niemcy dbali o
to, aby operowali ich najlepsi lekarze. Tym sposobem doktor Kwieciewski, ocalił
kilkoro żołnierzy. Wystarczyło, że podczas ważnej rozmowy z nowymi władzami
wspomniał o niemieckim pochodzeniu, wprawdzie po kądzieli, lecz wdzięczny
pacjent natychmiast podsunął mu kwestionariusz do Volkslisty. Kwieciewski
otrzymał kategorię drugą i stanowisko specjalisty w niemieckim szpitalu
wojskowym. Wynegocjował także zwolnienie syna z oflagu i zamianę kary więzienia
na przymusową pracę w niemieckich zakładach chemicznych. Ikar nie narzekał.
Regularnie pisał listy, w których oznajmiał, że ma się dobrze, pracuje ciężko,
lecz jest godnie traktowany. Po udziale w kampanii wrześniowej, nie mógł
narzekać na swój los.
– Więc
Niemcy rozdają nam cytryny z okazji zabranej niepodległości – mruknęła po
chwili Irena, drobiąc jajecznicę na talerzu, myśląc o gliniastym chlebie, jaki
otrzymywała jeszcze niedawno w celi i zastanawiając się czy w ogóle jest
głodna.
– Będziemy
mieć dziś gości. – Głos matki był matowy i bezbarwny. – Przyjeżdża
profesor Steger z żoną oraz kilkoro gości z Falent, pułkownik von Bussow,
kapitan Krüger ze znajomymi, kapitan Driedfeld ze znajomymi, mecenas Malicki,
doktor Rieste, doktor Walentynowicz z żoną...
– Akurat
dziś! – Irena zerwała się z krzesła. – Nie mogą chociaż
dziś dać nam spokoju?!
– Siadaj
natychmiast! – zagrzmiał ojciec – kapitanowi Krügerowi zawdzięczasz
życie, już zapomniałaś? Krótką masz pamięć, niewdzięcznico!
– Tatku,
przepraszam. – Irena posłusznie ponownie zajęła miejsce przy stole, z
grymasem niechęci na twarzy. Jeśli komuś zawdzięczała życie, to właśnie ojcu.
Wiedziała, że wszystko co robił, robił dla nich, dla rodziny. A jednak napawało
ją to obrzydzeniem. – Po prostu nie rozumiem, dlaczego nie mogą nas
zostawić w tym dniu w spokoju. Gdyby nie oni, dziś świętowalibyśmy 25-lecie
niepodległości. Nie uważasz, że to perfidne?
– Nie,
sam ich zaprosiłem. – W głosie ojca nie było słychać
skruchy. – Dziś jest Martinstag, dzień świętego Marcina, patrona
żołnierzy. Leokadia przyrządzi gęś w jabłkach. Poczują się jak w domu i będą do
nas chętnie wracać. W przeciwieństwie do ciebie, córko, staram się myśleć o
waszym dobru. Bez tego już dawno wylądowalibyśmy w obozie, przez twoje głupie
wybryki. Nie życzę sobie więcej tych dziecinnych komentarzy.
– Zejdziesz
na dół i będziesz zabawiać gości – dodała matka
stanowczo – muszą zobaczyć, że zmądrzałaś i te ostatnie wybryki to
tylko przez głupotę, że zależy ci na tym, żeby być dobrą obywatelką. No i
podszkolisz niemiecki.
– Źle
się czuję... – Irena zakaszlała głośno na potwierdzenie swoich
słów. – Sylwia da sobie radę beze mnie.
Pamiętała
niemieckie wieczorki sprzed roku. Raz na czas zjeżdżali się znajomi ojca:
Niemcy i folksdojcze, żołnierze, prawnicy i lekarze oraz pensjonariusze
pobliskiego ośrodka wypoczynkowego w Falentach dla oficerów SS i Gestapo.
Rodzice wyprawiali huczne przyjęcie, czasem grała orkiestra, Leokadia wraz z
dodatkowo zatrudnioną pomocą kuchenną ze wsi, dwoiły się i troiły, aby na
stołach nie zabrakło niczego. Wcześniej przyjeżdżał furgon z żywnością, świeżo
ubitą świnią czy cielęciem, drobiem oraz warzywami i owocami, których na próżno
można by szukać w jakimkolwiek warszawskim domu. Niemieccy przyjaciele dbali o
to, żeby nie podejmować ich żywnością z przydziału: gliniastym chlebem z
domieszką trocin czy marmoladą z buraków.
Rok
temu na Irenę nikt nie zwracał uwagi. Była podlotkiem z grubym blond warkoczem,
przewiązanym wstążką, w pensjonarskiej sukience z białym kołnierzem i
zazwyczaj, jeśli w ogóle pojawiała się w salonie, to tylko przy powitaniu
gości, schowana za matką. Oczy wszystkich były zwrócone na Sylwię, wysoką i
szczupłą dziewiętnastolatkę na wydaniu, która wydawała się być kopią swojej
perfekcyjnej matki. Mimo podpisanej Volkslisty, żaden z Niemców nie miał odwagi
się starać o Sylwię. Nazistowski ostracyzm wobec nieczystych rasowo kobiet i
Niemców zadających się z nimi, skutecznie chronił ją przed zakusami okupantów.
Wykorzystał to mecenas Benedykt Malicki i zdobywszy najpierw aprobatę doktora
Kwieciewskiego, który z ulgą zaakceptował fakt posiadania polskiego zięcia,
oświadczył się Sylwii. Został przyjęty i latem przyszłego roku miał odbyć się
ślub.
– Sylwia
ma inne obowiązki jako narzeczona mecenasa – odparła
matka – nie wymigasz się tym razem. Pójdziesz na przyjęcie i
zostaniesz tak długo jak będzie trzeba. Musisz wreszcie skończyć z tą
dziecinadą. Kiedy mnie zabraknie...
– Ach,
mamo, przestań! – jęknęła Irena z niechęcią. Nie znosiła tego tonu u
matki. Natychmiast czuła się najgorszą córką na
świecie. – Oczywiście, że pójdę. Zastąpię cię nawet, jeśli źle się
czujesz. Co to za problem, pospacerować po salonie i popytać czy im się zrosły
wnętrzności... Albo czy dalej dostają łomot od Sowietów...
– Ani
się waż! – warknął ojciec, zaciskając palce na nożu, jakby chciał popełnić
dzieciobójstwo. – Masz wziąć przykład z Sylwii i zachowywać się jak
na Kwieciewską przystało, rozumiesz?
Irena
bez słowa więcej skinęła potakująco głową. Dokończyła śniadanie w milczeniu,
przełykając zaledwie kilka kęsów chleba z jajecznicą. Dopiła herbatę z cytryną,
parząc podniebienie i po odmówieniu tradycyjnej modlitwy po posiłku, z ulgą
udała się na górę. Przez ostatni rok zapomniała, jak to jest być dobrze
urodzoną panienką. Konspiracja zmieniła ją na gorsze. Po wykupieniu z gestapo
musiała nauczyć się wszystkiego na nowo. Nie rzucała się już na jedzenie,
pozbyła się tików nerwowych, przestała używać „rynsztokowego” w mniemaniu
rodziców słownictwa. Poranione palce leczyła grając Chopina w salonie, doprowadzając
rodziców na skraj załamania nerwowego. Nie udało jej się jednak uleczyć
zranionej duszy. W nocy trawiły ją koszmary. Znów była Aleksandrą Szybińską z
celi piątej, nasłuchującą wrzasków z więziennego korytarza, karmioną nadgniłym
chlebem, wypróżniającą się przy wszystkich do metalowego wiadra. Zrywała się na
równe nogi słysząc pukanie do drzwi, modląc się do wszystkich świętych, aby nie
iść na przesłuchanie. W nocy wielokrotnie wstawała, żeby zażyć walerianę. Miała
nadzieję, że to też kiedyś minie.
Do wieczora zeszła na dół zaledwie kilka razy. Na
złość rodzicom zjadła obiad w kuchni, rozmawiając z Józką, pomocnicą Leokadii,
o wszystkim co się ostatnio działo w Warszawie. Józka pochodziła ze wsi, ale
handlowała na Kercelaku. Wszystkim, co tylko dało się ukryć przed rekwizycją.
Dziewczyna była obrotna. Wiedziała co, gdzie, jak i kiedy. Chętnie podzieliła
się z „panienką” garścią plotek ze stolicy.
– A
znasz Stefka? – Irena przerwała potok słów dotyczący ostatnich
egzekucji – Był ktoś u niego ostatnio?
– A
co bym miała nie znać. – Zgromiona niezadowolonym spojrzeniem Leokadii,
Józka zagniotła energicznie ciasto. – Bywają u niego różni... Z
wczora to przyszedł do niego taki kawaler, rosły taki, a przystojny. Czarny na
niego mówią.
– Miał
coś? – Irena zniżyła głos do szeptu.
– Ano
chyba miał, ale ja nic nie widziałam, bo oni zaraz tam weszli za parkan, toć
nic przecież nie załatwiają przy ludziach. Ale kupił u mnie bochen potem, a i
tytoniu wziął u Ruskiego.
Irena
uśmiechnęła się do swoich myśli. Już słyszała tę awanturę, dlaczego kupił ten
cholerny tytoń, tym się nie najedzą, kawy mógł chociaż wziąć, nawet tej
zbożowej, albo i ziemniaków. W odpowiedzi lekceważące machnięcie ręką.
Bezczelność Kohrela zawsze ją denerwowała, ale teraz z perspektywy czasu,
niemal za nią tęskniła. Zajadając się rosołem z młodego kogutka, te ciągłe
awantury o jedzenie wydawały jej się czymś w rodzaju bajki z dzieciństwa, do
której się wraca z nostalgią.
– A
panienka to go zna? – z zamyślenia wyrwało ją pytanie Józki.
– A
skąd! – żachnęła się Irena – Skąd ja bym miała znać tych z
Kercelaka?
– No
bo panienka to podobno...
– Józka,
piec już nagrzany! Ruszaj się dziewczyno, Matko Bosko kochano, już
trzecia! – Leokadia machnęła ścierką po plecach pomocnicy.
Irena
mrugnęła porozumiewawczo do wieśniaczki i wyszła z kuchni. Na schodach spotkała
matkę. Została ostro zrugana. Za nieobecność na obiedzie, za niewdzięczność
wobec rodziców, za brak dobrych manier, za bezsensowne pogaduszki ze służbą, za
brak pomocy w przygotowaniach, wreszcie za zaniedbany wygląd.
– ...marsz
do pokoju i nie wychodź mi stamtąd, dopóki nie będziesz wyglądać jak
Kwieciewska, zrozumiano?! – dokończyła przemowę matka.
Irena
potulnie przeprosiła za wszystko, w myślach podziwiając matkę za fakt, że mimo
zapalenia płuc i duszącego ją kaszlu, ta ma siłę dbać o dopięcie wszystkiego na
ostatni guzik. Jako córka marnotrawna Irena poczuła się nawet trochę winna,
więc z mocnym postanowieniem poprawy ruszyła do pokoju. Marianna przyniosła już
odprasowaną długą satynową suknię koloru burgunda z delikatnie rozkloszowanymi
krótkimi rękawami i wyciętym na plecach głębokim dekoltem. Suknia była
przeszywana koronką, miała lekko uniesione ramiona i mocno zaznaczoną talię. Do
tego pantofelki na słupku i nylonowe pończochy. Irena nieśmiało dotknęła
pończoch. Zawsze chciała takie mieć. Marzyły o nich wszystkie dziewczyny.
Przeglądając kiedyś z Sabiną modowy żurnal, przywleczony nie wiadomo skąd przez
chłopaków, po raz pierwszy w życiu zgodziły się ze sobą. Obie pragnęły tych
pończoch najbardziej na świecie.
Irena
chciwie wyciągnęła odzież z pudełka. Pomysł przyjęcia zaczynał jej się podobać.
Wsunęła dłoń do buta, aby wyciągnąć tekturowe wypełnienie. Jakież było jej
zdziwienie, gdy wyciągnąwszy tekturę, zobaczyła starannie wykaligrafowaną
drobnym pismem wiadomość w języku jidysz. Nie rozumiała napisu. A jednak
patrząc na niego znów poczuła to, co nie dawało jej spać po nocach.
Przerażenie. Te pończochy nie należały do niej. Nie należały nawet do Niemców.
Zostały podle zrabowane ludziom, do których należały. A co stało się z ludźmi?
Poczuła nagły atak mdłości, więc pobiegła do łazienki. W przeciągu kilku minut
zwróciła do ubikacji wszystkie szwabskie smakołyki, zjedzone tego dnia. Bez
żalu. Nawet z odrobiną satysfakcji, że oto jej wnętrzności też sprzeciwiają się
dobrobytowi, osiągniętemu kosztem innych ludzi. Teraz już nawet nie próbowała
myśleć o własnych rodzicach z szacunkiem. Te znajomości ojca, ta gra pozorów,
to wszystko było przeraźliwie podłe. Ubierali się w skradzione żydowskie suknie
i garnitury, ozdabiali ich złotem, jedli zarekwirowane głodującym wieśniakom
mięsa, warzywa i pieczywo ze skradzionej mąki.
Wszystko po to, żeby ocalić swoje pieprzone
życie. A może wcale nie, może chodziło tylko o to, żeby żyć w dostatku, jak
przed wojną, i patrzeć na ludzi z taką samą pogardą jak zwykle?
Irena
spojrzała w lustro. Miniony rok pokazał jej, że już nigdy nie będzie tą osobą,
którą się urodziła. Nie będzie panią w krasnowolskim dworze. Zawsze różniła się
od delikatnej, niemal eterycznej Sylwii, ale teraz przepaść między nami stała
się zbyt głęboka, by można ją pokonać. Siostra spełniła wszystkie oczekiwania
rodziców. I to musi im wystarczyć. Irena przyglądała się swojej zmęczonej
twarzy w zwierciadle i zaczynała rozumieć, że ona po prostu już nie pasuje do
tego miejsca. Dla rodziców była tylko ciągłym utrapieniem. Jej miejsce jest w
Warszawie, na Sandomierskiej. W trzypokojowym mieszkaniu dla siedmiu osób, z
porannym apelem o szóstej rano, z buraczaną marmoladą na śniadanie i
rozwodnioną kartoflanką na obiad. Z nieustanną adrenaliną podczas przenoszenia
meldunków i broni. I przede wszystkim z poczuciem sensu.
Musiała wrócić do przyjaciół za wszelką cenę.
– Ireno,
jesteś już gotowa? – dobiegł ją głos matki z parteru.
– Za
minutkę, mamo – odkrzyknęła.
Ogarnęła ją kolejna fala mdłości. Chwyciła się
brzegu umywalki, próbując utrzymać równowagę. "Ostatni raz",
wyszeptała sama do siebie. "Ostatni raz".
***
– Ach,
das ist ihre schöne Tochter![1]
– Oh,
der kleine Sonnenschein![2]
– Na,
endlich hier![3]
– Bezaubernd,
wie die Mutter![4]
– Wo
habt ihr sie bisher versteckt, die Göttin?[5]
Irena
z przyklejonym do twarzy sztucznym uśmiechem porcelanowej lalki, wysłuchiwała
kolejnych komplementów, dygając i kłaniając się nadchodzącym gościom. Matka
witała ich nieco wylewniej, dziękując, ściskając dłonie, raz po raz
odpowiadając równie wyszukanym komplementem. Ojciec prowadził gości do salonu,
dbając o to by każdy otrzymał szampana i zajął odpowiednie miejsce. Sylwia
dyrygowała Marianną i specjalnie zatrudnionym kelnerem. Gdy tylko ostatni gość
znalazł się w salonie, matka spojrzała na Irenę ze złością:
– Przestań
strzelać te swoje fochy! Masz być naturalna, bawić gości rozmową. Nie przynieś
mi wstydu. I ani słowa o gestapo, rozumiesz?! Ani o niepodległości!
– Bien
entendu, maman.[6] – Dygnęła znów z
szacunkiem, jak ją nauczono. W odpowiedzi matka tylko westchnęła i ruszyła do
salonu.
Irena
zgarnęła z tacy ostatni kieliszek szampana i podążyła za matką. Nie zaznajomiła
się wcześniej z rozkładem miejsc, więc chwilę zajęło jej wypatrywanie imiennej
winietki. Goście witali ją uśmiechami pełnymi uznania, lekko wznosząc
kieliszki, jakby chcieli tym gestem wyrazić wdzięczność za obecność młodej
Kwieciewskiej na przyjęciu. Nie ściągając z ust sztucznego uśmiechu odnalazła w
końcu swoje miejsce. Czarny mundur sąsiada z lewej strony spowodował, że z
trudem powstrzymała krzyk wściekłości.
– Fräulein
Irene! – Esesman odwrócił się, jakby wyczuł jej obecność,
po czym natychmiast wstał i szarmancko odsunął krzesło, by mogła zająć miejsce.
Podziękowała
skinieniem głowy. Po głowie jak stado dzikich ptaków tłukły się wspomnienia.
Kiedy wprowadzono ją na przesłuchanie, miała tak spuchnięte oko, że nawet go
nie rozpoznała. Wtedy nie odsunął jej krzesła. Opadła na nie na wpół
bezwładnie, popchnięta przez oprawców. Jak mantrę powtarzała sobie szeptem, że
nazywa się Szybińska i nie wie dlaczego jej Kennkarta jest sfałszowana.
Podniósł jej głowę końcem gumowej pałki, przypatrywał się chwilę, a potem
roześmiał.
– Czego
się panienka napije? – aksamitnym głosem przerwał jej walkę ze
wspomnieniami – Proponuję Gewürztraminera. Rdzennie niemiecki, ma w
sobie nutkę akacji i fiołków. Do gęsi nada się znakomicie.
– O,
pan wybaczy, Hauptsturmführer Krüger – niespodziewanie odezwał się
sąsiad z prawej strony – Gewürztraminer jest uprawiany głównie w
Alzacji. Jako Nadreńczyk proponuję oczywiście Rieslinga.
– Alzacja
zawsze była nasza, kapitanie! – Krüger zaniósł się gardłowym
śmiechem.
– Czasem
lepiej dmuchać na zimne – odparł tamten niezrażony. – Życzy
sobie panienka lampkę Rieslinga? – zwrócił się do Ireny.
Znów
skinęła tylko głową, niezdolna do powiedzenia czegokolwiek, co nie byłoby
wykrzyczanym przekleństwem. Żołnierz z prawej sięgnął po butelkę. Skorzystała z
tego, aby mu się lepiej przyjrzeć. Ubrany był w uniform koloru granatowego z
orzełkiem Luftwaffe na prawej piersi i białą koszulę. Włosy miał gęste i
ciemne, niesfornie zadarte tu i ówdzie, dwudniowy zarost i niemal brązową
opaleniznę, mocno kontrastującą z koszulą. Na palcu dostrzegła sygnet. Musiał
należeć do jakiegoś znacznego niemieckiego rodu. A może był skradziony?
Delikatny brzęk szkła, przerwał jej obserwacje. Z
honorowego miejsca uniósł się z trudem otyły pułkownik von Bussow z nalaną
twarzą i czerwonym nosem alkoholika.
– Chciałbym
wznieść toast – zawołał donośnie – za naszych wspaniałych gospodarzy!
Dzięki nim możemy świętować Martinstag w tym najbardziej bandyckim miejscu na
świecie! Prost! – ryknął unosząc do góry kieliszek z szampanem.
Zawtórowały
mu okrzyki uznania dla gospodarzy. Irena ledwo zamoczyła usta w kieliszku. Nie
mogła spełnić tego toastu. W tym momencie czuła odrazę do rodziców i siostry,
którzy z uśmiechem kłaniali się gościom, popijając szampana.
– Najprawdziwszy,
najczystszy rasowo, nadreński Riesling dla panienki. – Mężczyzna z
prawej podał Irenie kieliszek wypełniony płynem koloru słomkowego. W jego
głosie dosłyszała jakby ironię, ale musiała się przesłyszeć. Niemcy nie zwykli
żartować ze swojej polityki.
– Pan
lepiej uważa na słowa, kapitanie – skomentował cierpkim tonem Krüger,
jakby niezadowolony, że Irena wybrała propozycję konkurenta.
–
Ooo, to nie ja proponowałem francuskie przysmaki, Hauptsturmführer. Nie czuję
się winny zdrady Rzeszy – zripostował tamten śmiejąc się
dźwięcznie, po czym jak gdyby nigdy nic zwrócił się do sąsiada po swojej
prawej, pucołowatego blondyna z bujną czupryną i piegami.
Irena
raz jeszcze skorzystała z okazji by przyjrzeć się mężczyźnie. Mógł mieć na oko
koło trzydziestki, może nawet mniej. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek
wcześniej go spotkała. Kim był? Dlaczego nigdy wcześniej nie zwróciła na niego
uwagi? Mógł być znajomym kapitana Driedfelda, stacjonującego na Okęciu. To
tłumaczyłoby mundur Luftwaffe. Ale czy kiedykolwiek jej się przedstawił?
Próbowała przypomnieć sobie czy kojarzy go z dzisiejszej ceremonii powitania.
Ach tak, przyszedł razem z Driedfeldem, jego żoną i tym puckiem z prawej strony
w mundurze feldgrau. Wylewnie przywitał się z matką, a jej obecność skomentował
„Na, endlich” puszczając oko. Kretyn.
Na
stół wjechała kaczka w jabłkach według receptury niemieckiej babki.
Przynajmniej tak zapowiedział ją ojciec. Niemcy przywitali posiłek z aplauzem
godnym czystej rasowo kaczki. Irena przyglądała się temu z lekkim rozbawieniem.
Określenie „receptura Leokadii Wróbel” nie brzmiałoby z pewnością tak
dostojnie, niemniej jednak byłoby bliższe prawdy. Pozwoliła obsłużyć się przez
Krügera. Grzebiąc w talerzu bez przekonania, znów wróciła myślą na ulicę
Sandomierską. Kohrel śmiałby się do rozpuku, widząc jak rasa panów jej służy. Często
śmiali się z takich głupstw. Wymyślali żarty o szwabach. Kto wymyślił
najlepszy, dostawał dodatkową porcję wstrętnej kawy. Lubiła to życie. To nic,
że każde pukanie do drzwi doprowadzało ją do stanu przedzawałowego. Czuła
wtedy, że żyje. Każdym końcem napiętego do granic wytrzymałości nerwu.
Krüger
próbował ją zagadywać. Odpowiadała machinalnie, zdawkowo: tak lub nie. Czasem
potakiwała tylko gestem lub skinieniem głowy. W międzyczasie przyglądała się
siostrze, siedzącej naprzeciwko. Sztywna, jakby ktoś ją zapiął w gorset,
rozdawała sztuczne uśmiechy na prawo i lewo. Nie jadła prawie nic, nie tknęła alkoholu
i zdawała się być strasznie zmęczona. Siedzący obok niej, starszy o niemal
trzydzieści lat mecenas Malicki, łysawy pan o aparycji bezdusznego urzędnika,
zupełnie nie zwracał uwagi na narzeczoną, bardziej starając się wkupić w łaski
siedzącego obok profesora Stegera. Taki klient oznaczał duże zyski i Malicki,
dla którego całe życie polegało mniej więcej na zbijaniu majątku, nie mógł
przepuścić okazji. Zwłaszcza, że Sylwia Kwieciewska została mu już zakontraktowana.
Malicki zdał sobie sprawę ze swojej pozycji, gdy wysypała się ta cała sprawa z
Irenką. Niemieckie towarzystwo nagle gdzieś zniknęło. Nikt nie chciał ryzykować
wizyty w domu polskich bandytów. Sam byłby zerwał zaręczyny, ale postanowił
zamiast tego ponegocjować kwestie posagu. Przerażony sytuacją Kwieciewski
obiecał mu wówczas dużą połać lasu w Kampinosie, byleby zaręczyny nie zostały
zerwane. Niedługo później Krüger przyprowadził małą bandytkę do domu i
oficjalnie rozniósł wieść po towarzystwie, że aresztowanie to zwykła pomyłka.
Od tego czasu Malicki nawet polubił młodszą Kwieciewską. Była naiwnie głupia,
bawiąc się w to rycerzykowanie, jak nazywał pogardliwie konspirację, ale tak
naprawdę trzymała wszystkich w garści. A najmocniej swoją własną rodzinę.
Leokadia
wyszła z siebie, aby zadowolić niemieckie podniebienia gości. Gęś w jabłkach
smakowała wybornie. W zestawieniu z najszlachetniejszymi winami o różnych
aromatycznych nutach i smakach mogła sprawić, że niejeden poczuł się jak na świętomarcińskich
obchodach w Rzeszy. Rogale pieczone przez Józkę również zdały egzamin. Goście
nie mogli się nachwalić talentu kulinarnego niemieckiej babki. Po obiedzie
rozstawiono stoliki do gry w karty i szachy. Część gości zasiadła do brydża,
część do canasty. Sylwia otworzyła fortepian.
Na początek odegrała dostojnie Horst-Wessel-Lied. Lekko już podchmieleni goście
zerwali się z foteli, by na stojąco odśpiewać hymn Rzeszy. Irena z zaciśniętymi
w linijkę wargami słuchała gardłowego śpiewu. Znów poczuła się źle, jednak
starała się powstrzymać mdłości siłą woli. Już sam fakt, że nie śpiewała, był
wystarczającym aktem buntu. Wyjście w tym momencie byłoby już groźne.
– Panienka
nie zna tekstu? –zainteresował się Krüger, gdy przebrzmiały ostatnie tony
pieśni – Rodzice nie nauczyli?
– Nauczyli
mnie na gestapo – odparła Irena butnie. – Mam złe
wspomnienia, chyba trudno się dziwić, że śpiewanie przychodzi mi teraz z
trudem.
Na
twarzy Krügera dostrzegła pojawiający się z wolna sadystyczny uśmiech. Ten sam,
który widziała wtedy na przesłuchaniu spomiędzy napuchniętych powiek. Nie
powiedziała nigdy rodzicom, że wtedy ją uderzył. Rozpoznał ją, a mimo to
uderzył z całą siłą na jaką było go stać. Spadła wówczas z krzesła na betonową
wylewkę. Podniósł ją za włosy i posadził znów na krześle. Zadawał mnóstwo
pytań. Na żadne nie odpowiedziała. Straszył, że powyrywa jej paznokcie, znów ją
uderzył a potem znów posadził na krześle i znów zadawał setki pytań. Może tylko
dziesiątki. Nie pamiętała dziś ani jednego.
Tylko to, że rodzice kazali jej być wdzięczni.
– Mam
nadzieję, że „Das Lied der Deutschen” panienka zna i odśpiewa.
Poczuła,
że znów ogarnia ją przerażenie. To, które ogarniało ją w celi i każdej nocy w
powracających koszmarach. Nerwowo splotła dłonie i gdy tylko przebrzmiały
pierwsze akordy, pierwsza zaintonowała „Deutschland, Deutschland über alles...”
Po
skończonej pieśni Sylwia sięgnęła po repertuar Beethovena. Irena poczuła ulgę.
Na nogach jak z waty cofnęła się, byle dalej od Krügera. Zachwiała się,
straciła równowagę i byłaby upadła, gdyby nie podtrzymał jej stojący po prawej
czujny żołnierz Luftwaffe. Odruchowo próbowała się wyrwać i po prostu uciec z
salonu, jednak trzymał ją mocno.
– Wszystko
w porządku? – Pochylił się nad nią z troską. – Może wyjdziemy
się przewietrzyć?
– Nie
trzeba. – odparła stanowczo i tym razem wyswobodziła się z jego objęć.
Wybiegła z salonu z impetem nie przystojącym
damie, odprowadzona zgorszonym spojrzeniem matki. Od razu skierowała się do
ogrodu. Stanęła pod różanym krzewem, starając się uspokoić i złapać oddech.
Przenikliwie zimny północny wiatr zmroził ją do szpiku kości. Czuła jak
pantofle zapadają się w cienką warstewkę śniegu. Złożyła ręce na piersi, by
zatrzymać choć odrobinę ciepła. Przeklęty Krüger. Zaklęła głośno. Musiała
wyrzucić z siebie te wszystkie nagromadzone emocje. Przed przyjęciem
postanowiła uciec do Warszawy. Do cholery, przecież nie mogła tego zrobić. Nie
mogła narażać rodziców. Byli podli, zachowywali się jak cholerni egoiści, ale przecież
nie mogła narażać ich na niełaskę nazistów, a nawet śmierć. Przecież ta
szwabska banda dostojników uwielbiała grać ludzkim życiem. Wystarczyło jedno
potknięcie, żeby z przyjaciela zrobić wroga.
– Panienka
pozwoli, że się zatroszczę – dobiegł ją głos tuż obok i poczuła, że
ktoś otula ją ciepłą wełnianą tkaniną.
Odwróciła
głowę. Niemiec od Rieslinga znalazł ją tutaj i właśnie okrył swoją marynarką.
Na prawej piersi miała teraz niemieckiego orła ze swastyką. Na lewej jakąś
odznakę.
–
Verpiss dich einfach![7] – warknęła
wyprowadzona już zupełnie z równowagi. Matka zresztą prosiła, żeby podszkoliła
niemiecki. Nie nauczyła się tego zwrotu na lekcjach u szarytek, dopiero od
Kohrela.
Gwizdnął
przeciągle jak nastolatek, wyrażając uznanie. Później jak gdyby nigdy nic,
objął dziewczynę ramieniem.
– Masz
do wyboru mnie, von Bussowa i Krügera, panienko – szepnął jej
bezceremonialnie do ucha. – Jest jeszcze Rieste, ale on się nie
liczy. Zastanów się z kim ci najbardziej do twarzy, a potem nas wysyłaj do
diabła.
– Co?! – gwałtownie
się odwróciła, zrzucając jego ramię.
– Twoją
siostrę sprzedali Malickiemu. Chyba zasługujesz na lepszego kandydata?
– Co
za bzdura!!! – wrzasnęła oburzona – Jak pan w ogóle może
opowiadać takie rzeczy!
– Mogę,
bo słyszę różne rozmowy – odparł wzruszając
ramionami. – Nie chcę oczywiście powiedzieć, że twoi rodzice to
świnie, panienko. No ale zastanówmy się, czy odmówią komuś takiemu jak von
Bussow? Albo komuś takiemu jak Krüger? Jakby to wyglądało? Oddadzą cię z
pocałowaniem ręki. Jesteś dla nich czarną owcą, której się trzeba pozbyć, zanim
znowu sprowadzi problemy.
– Jak
pan śmie...!
–
Cóż... – westchnął – to chyba faktycznie nienajlepsza
wersja tego, co chciałem powiedzieć. Pójdę już. – Odwrócił się na pięcie i
wszedł do domu. Odprowadziła go wzrokiem, otuliwszy się mocniej wełnianą
marynarką. Kimkolwiek był ten nadęty szwab, mógł mieć rację. Krüger nie
wyciągnąłby jej z gestapo, gdyby nie miał w tym żadnego interesu. Von Bussow?
Rany boskie, sama myśl o nim doprowadzała Irenę do mdłości. Nigdy nie okazał
jej zainteresowania, ale przecież właściwie nie musiał. Wystarczyłoby jedno
słowo zamienione z ojcem. Przecież nie mógłby odmówić pułkownikowi SS oddania
ręki córki.
Irena
wzięła głęboki oddech i ruszyła z powrotem do salonu. Widok dziewczyny ubranej
w marynarkę munduru Luftwaffe wywołał rozbawienie wśród gości, ale ona zupełnie
nie zwracała na to uwagi. Natychmiast odszukała mężczyznę w tłumie i podeszła
do niego. Stał razem z pucołowatym kolegą koło fortepianu. Próbowała coś
powiedzieć, ale zabrakło jej słów. Zamachała nieporadnie rękami, jakby chciała
coś w ten sposób wyrazić. Ściągnął z niej marynarkę i położył na fotelu.
– Kapitan
Vinzenz von Mainerland – przedstawił się i wyciągnął dłoń – Czy
mogę panienkę prosić do tańca?
Skinęła
głową z ulgą, że nie musi już niczego mówić. Z fortepianiu popłynęły miękkie
dźwięki walca wiedeńskiego, a z oczu Ireny popłynęły łzy. Prosto na
śnieżnobiałą koszulę von Mainerlanda.
Fajnie, że napisałaś na początku kto jest kim! To się przydaje przy opowiadaniach o dużej ilości bohaterów c:
OdpowiedzUsuńKurczę, naprawdę dobrze oddałaś czasy wojny! To chyba pierwszy taki tekst na GPK. Propsuję. Szkoda mi trochę Ireny, a jej ojcem to się po prostu brzydzę, uchhh! I Niemcami tak samo (w tym tekście oczywiście XD). Czekam na coś więcej w tym uniwersum!
#SadisticWriter
Tekst z tego uniwersum pojawił się w zeszłym tygodniu. Chociaż bardzo krótki i bardziej symboliczny.
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o ojca Ireny to chciałam pokazać go jako postać niejednonacznie złą.. Ale chyba jednak póki co mi nie wyszło xD
A co do samej Ireny to ogólnie nie trafiła tak źle, ale pewnie pociągnie ten wątek dalej we wrześniu ;-)
Mam wrażenie że na GPK króluje fantasy i SF
(ta, to znowu ja z innego e-maila).
UsuńSerio? Nie powiązałam tamtego tekstu z tym! Kurdę. Albo mam sklerozę, albo nie wiem XD.
Wiesz, z jednej strony rozumiem, że chciał dobrze dla rodziny, ale jednak nie zmienię tego, że mnie cholernie irytował!
Oooo, to jestem ciekawa co tam wymyśliłaś >D
#SadisticWriter
Wow.
OdpowiedzUsuńNa więcej mnie nie stać. Przeniosłaś mnie do lat czterdziestych i czasów, kiedy naprawdę trzeba było uważać, by nie zginąć, nawet podczas zwykłego przyjęcia.
Polubiłam Irenę i jej bunt, choć jednocześnie miałam ochotę porządnie nią potrząsnąć. U niej także przejawiał się egoizm, choć nie taki jak u rodziców.
Gdyby na podstawie powyższego tekstu nakręcono jakiś odcinek serialu historycznego, możesz być pewna, że zasiadłabym przed telewizorem.
Pozdrawiam! :)
Dziękuję ślicznie i cieszę się że się podobało :)
Usuń