Dziwna
fantazja na temat Havela i Farinae, która w realnej wersji „Białego odcienia
zła” zapewne (NA PEWNO) się nie wydarzy. Po prostu nic innego mi nie pasowało pod
ten dialog, a głowiłam się nad nim dniami i nocami. Kreśliłam, mazałam, rwałam
włosy z głowy i dupa. Ostatecznie nie bardzo mi się jakoś to podoba. Nie czuję
klimatu. Jest Dziwnie. Ale trudno. Po ptokach.
***
Człowiek to istota omylna,
pozbawiona choćby krztyny idealności uchodzącej za główną cnotę wszystkich nieistniejących
bogów. Wiedziałem, że z powodu mojego zepsutego wnętrza nigdy nie będę uchodził
za wzorzec ideału, dotąd myślałem jednak, że wszystkie moje decyzje były
przynajmniej zbliżone do perfekcji. Myliłem się. Przegrałem bitwę o ostatnie
słowo, bo te znajdowało się pod władczą dłonią mojego przybranego ojca – króla
Astrantii, Levina Danneville’a. Niezastosowanie się do jego rozkazów byłoby
jednoznaczne ze zdradą stanu, a ja jeszcze przez moment potrzebowałem
utrzymywać pozory bycia posłusznym książątkiem, bezmyślnie podążającym za
ciągnącą się po ziemi królewską szatą Levina.
– Przekazuję ten obowiązek tobie,
Havelu. – Kiedy padły te znamienne słowa, moje okute lodem, okrutne serce,
pierwszy raz od długiego czasu drgnęło niespokojnie w piersi.
– Tam na zewnątrz jest ośmiuset ludzi,
którzy chcą się tym zająć. Dlaczego akurat ja? – syknąłem przez zęby. Tak
naprawdę nie musiałem zadawać tego pytania, bo znałem odpowiedź. Stanowiła ona
logiczną całość w związku z wydarzeniami, które miały miejsce na balu czczącym
urodziny Sevrina – mojego przybranego brata, mającego w przyszłości zostać
królem Astrantii. Gdyby nie moje ryzykowne decyzje, gdyby nie moje zaślepienie
nienazwanymi jeszcze uczuciami, zapewne nigdy by do tego nie doszło.
– Powinieneś być mi wdzięczny za
to, że nie kazałem ściąć jej głowy na sali balowej. – Król Levin nieznacznie
podniósł głos, co miało być dla mnie wyraźnym ostrzeżeniem. Ojciec rzadko
unosił się gniewem. Był jak niezmącona fala na brzegu spokojnego oceanu. Każdy
miał jednak swoje granice. – To zaszczyt, który przysługuje tobie. Dopełnisz go
dnia jutrzejszego, na oczach wszystkich tu zgromadzonych, którzy byli świadkami
owego wydarzenia. Jesteś to winien ludowi Astrantii, mnie, swojej matce, a
szczególnie Sevrinowi.
Powstrzymałem się od głośnego
prychnięcia, tłumiąc je wewnątrz siedliska gniewnych uczuć, każdego dnia
podsycanym absurdalnymi rozkazami i mającymi mnie omamić zaszczytami. Zamiast
tego spojrzałem na szczupłą Amaris, siedzącą na swoim miejscu z zaciśniętymi,
pobielałymi dłońmi trzymającymi się kurczowo oparcia. Nawet jeżeli zawsze była
po mojej stronie, nie mogła tego okazywać królowi. Jej milcząca obrona wyrażała
się wyłącznie w mimice, która teraz wskazywała na zmartwienie.
Skierowałem spojrzenie na
Sevrina, który patrzył na mnie z góry, niczego nie mówiąc. Jego policzki
zdobione były kroplami krwi. To przypomniało mi o mojej przybocznej, która
tkwiąc w szale bezwzględnego zabijania, była blisko od tego, aby wbić mu miecz
prosto w serce. Sevrin próbował ukryć strach za zasłoną uwitą ze sztucznego
chłodu i władczości. Po raz pierwszy dostrzegł bowiem, że powinien bać się nie
tylko broni, jaką dzierżyłem w swoich dłoniach, ale również mnie samego, bo
byłem tym, który tą bronią władał.
– Dobrze, ojcze. Postąpię jak
każesz – powiedziałem w końcu niskim, chłodnym głosem, który zapowiadał rychłe
powstanie przeciw niemu.
Słyszałem jak Amaris wydaje z
siebie ciche westchnięcie. Levinowi i Sevrinowi mogło kojarzyć się z ulgą, ja
jednak wiedziałem, że to smutek mieszający się z żalem. Moja matka dostrzegała
w końcu więcej niż inne osoby w tym zamku.
– Możesz odejść, synu –
usłyszałem.
Pokłoniłem się władcy i
przeniosłem swoje obciążone winą ciało do pionu. Każdy krok, który stawiałem,
był ołowiany. Chociaż nie chciałem, przed oczami, jak przyszpilony drewnianą
ramą do ściany obraz, widziałem zapłakaną, bladą i zdyszaną Farinae, która
pogrążona w krwawym szale, pierwszy raz wydawała się być tak przerażająco
ludzka. Obroniła mnie przed człowiekiem, który bliski był wbicia sztyletu pod
moje żebra – jak żmija okryta czarną szatą przekradał się pomiędzy wirującymi w
tańcu arystokratami, by w końcu mnie dopaść. Gdyby mnie nie odepchnęła, gdyby
nie wyjęła miecza, który trzymałem przy boku, i nie odcięła mu głowy,
prawdopodobnie to ja byłbym martwy. Wiedziałem jednak, że jeden zabity człowiek
pochłonie za sobą innych niewinnych ludzi i że nikt jej nie powstrzyma, póki
nie przygwożdżą ogarniętego szałem ciała do podłogi i nie podadzą do ust księżycowego
ziela. Farinae była ostatnio niestabilna emocjonalnie, na czym korzystała
władająca nią szara klątwa. Jej włosy były już niemal pozbawione płonących,
lisich kosmyków świadczących o reszcie człowieczeństwa, która w niej tkwiła –
utonęły wśród srebrzystych wstęg, powoli czyniąc z niej tę osobę, którą
chciałem z niej uczynić. Błędem było wzięcie jej na ten bal jako damy
towarzyszącej. Zaślepiony kobiecym urokiem, nie dostrzegłem, że byle gest
powoła jej płonącą żądzą krwi duszę do działania. Teraz musiałem za to
zapłacić. Jej śmiercią.
– Havelu – usłyszałem. Przystanąłem
w miejscu, ale nie obróciłem się w stronę, skąd dochodził głos. Królowi należał
się bezwzględny szacunek, ale nikt nie powiedział, że mam nim obdarzać również
swojego brata. – Masz jej wyrwać serce i
przynieść mi w podarunku. – Chłodne brzmienie głosu Sevrina zmroziło mnie od
stóp do głów. Ten pełen ciepła i pokojowości książę nie mógł mi kazać zrobić
czegoś takiego. To nie był mój brat.
Zacisnąłem drżące w złości pięści
i pchnąłem gwałtownie ciężkie wrota, które rozwarły się przede mną, ukazując
roztargnionych, pogrążonych w żywej rozmowie ludzi przybranych gustownymi,
kolorowymi wstęgami. Kiedy spojrzałem na nich gniewnie, umilkli.
Moje gwałtownie stawiane kroki rozsunęły
ich na boki. Każdy mój gest, każda moja zmarszczka i każde drgnięcie były śledzone
przez ich czujne, niepewne spojrzenia. Nikt nie spytał mnie, jaki był werdykt.
Odpowiedź była oczywista. To ja kupiłem na bazarze zabawkę, która mogła przyczynić
się do śmierci milionów ludzi, to ja byłem więc za nią odpowiedzialny.
Zostawiając za sobą tłumy
nieufnych Astrantyjczyków, skierowałem swoje kroki ku lochom. Cisza i chłód
otuliły moje ciało jak zbroja, której potrzebowałem, by dokonać tego, co
nieuniknione. Serce pozostało w piersi, stygnąc w niemym krzyku. Na przód
wysunęła się bezwzględna duma, gotowa przywrócić utracone zaufanie króla, brata
oraz ludności Astrantii. Oni wszyscy za jedno głupie istnienie, które sam
powołałem do życia. To tylko kolejna ofiara, dla której miałem pełnić rolę
bezlitosnego kata.
Wyjąłem z pochwy miecz i zacisnąłem
dłoń na jego rękojeści. Zamierzałem załatwić to szybko i bez wahania, jak
przystało na jednego z Danneville’ów.
Pokonałem kamienne stopnie
zamaszystymi krokami, które niosły mnie przez przyciemnione i zimne korytarze.
Nie musiałem przyglądać się każdej celi z osobna – większość z nich i tak była
pusta, bowiem król Levin chciał udowodnić swoją łaskawość, która polegała na natychmiastowym
pozbawianiu życia wszystkich nikczemników. Cóż za ironia losu, że nigdy nie
kazał zabijać swojemu pierworodnemu synowi. Czarna robota zawsze spadała na
mnie. Już od dnia, gdy znalazłem się w tym przeklętym zamku, wiedziałem, jaka
przypadnie mi w udziale rola.
W oddali dostrzegłem mężczyznę,
który opierał się o przeciwległą do celi ścianę. Blade światło księżyca wdzierające
się do środka przez małe okienko oświetlało jego blady profil i pozbawione
pigmentu włosy, podkreślając jego vildejskie korzenie. Moje serce ścisnął
nieokreślony niepokój. Może to dlatego, że osoba, którą miałem zabić, była do
niego podobna?
Wykrzywiłem usta w niechcianym
grymasie rozpieszczonego księcia i stanąłem przed nim, uderzając ostrzem miecza
o kamienie. Wiedział o mojej obecności – w końcu trudno byłoby przeoczyć kogoś, kto
robił tyle hałasu, wyłącznie stąpając po lochach.
Arion wyjrzał spod białej
grzywki, obdarzając mnie chłodem tak charakterystycznym dla jego rodu. Nie
spojrzał na miecz, który trząsł się teraz w mojej dłoni, jakby trzymała go mała
dziewczynka.
– Nie jesteś już tutaj potrzebny
– powiedziałem ochrypłym głosem kogoś, kto od miesięcy nie używał narządu mowy.
Opuściłem wzrok w dół, nie mogąc dłużej wytrzymać ostrego jak odłamki lodu
spojrzenia. Wolną dłonią wskazałem na koniec korytarzu, oznajmiając Arionowi,
że powinien stąd iść. Nie potrzebowałem towarzystwa. Ani wsparcia.
Arion oderwał się od ściany i bez
słowa ruszył w przeciwną stronę. Nie zamierzałem nawet drgnąć, dopóki nie
opuści tego miejsca. Z zamkniętymi powiekami nasłuchiwałem odgłosów, które
wydawały jego ciężkie buty, aż te w końcu nie umilkły. Nie zniknęły jednak
dlatego, że zostałem sam na sam z własnymi myślami. To mój przyboczny zatrzymał
się w połowie drogi do wyjścia i obrócił się na pięcie. Jego chłodny,
przepełniony spokojną nutą głos wstrząsnął murami milczącej twierdzy.
– Havel. – Zanim dokończył zdanie,
uderzyłem wolną pięścią w ścianę, mocno zaciskając szczękę. Nie musiałem
słuchać tego, co miał mi do powiedzenia. Już wiedziałem, że będą to słowa,
które mną wstrząsną. Arion odzywał się bowiem tylko wtedy, kiedy naprawdę miał
coś do przekazania. – Okrutny książę nie patrzy na dobro innych, tylko swoje
własne.
Odszedł, pozostawiając po sobie
pustkę i milczenie. Starałem się nie analizować jego słów, starałem się nie
dopuszczać ich do swojej jaźni, byłem jednak za słaby, aby zatrzymać lawinę
dzikich emocji, które towarzyszyły bezwolnej interpretacji.
Byłem okrutnym księciem, którego
obchodziło tylko jego własne dobro.
Oderwałem się gwałtownie od
ściany i nim stchórzyłem, chwyciłem za stalowe kraty, jakbym chciał je wyrwać,
i uderzyłem nimi o celę, która znajdowała się obok. Przeniosłem swój gniewny
wzrok na skuloną w rogu dziewczynę, której srebrzyste włosy rozkładały się jak
miękka tkanina na jej zniszczonej sukni. Nie widziałem szarych oczy, które
spodziewałem się zobaczyć – były skryte za przydługą grzywką. W ciemnościach
dostrzegałem tylko lekko rozchylone usta i zaciśnięte w zgodnym splocie, blade
dłonie, które spoczywały na piersi. W powietrzu unosił się zapach ludzkiej
krwi, który nie robił na mnie żadnego wrażenia.
Przez chwilę zdawało mi się, że
dziewczyna nie oddycha. Dopiero po chwili dostrzegłem delikatnie unoszącą się i
drżącą pierś. Przejechałem mieczem po ziemi i uniosłem je ociężale w górę,
kierując czubek ostrza w jej stronę. Widziałem jak drobne usta układają się w
pozbawiony uczuć uśmiech.
Dlaczego pomimo tego, że była
moją prawą ręką, moją osobistą bronią, teraz zdawała się wyglądać jak bezradna
dziewczyna, której za szybko kazano dorosnąć?
– Dlaczego po prostu tego nie
zrobisz? – spytała cicho, ledwo słyszalnym głosem. Na jego dźwięk moje mięśnie
ramion automatycznie się napięły. Nie spodziewałem się go teraz usłyszeć. Nie
spodziewałem się również tego, że chwyci niespodziewanie za mój miecz i pociągnie
go w swoją stronę, przykładając jego ostry czubek do swojej piersi. Nie
zdołałem ukryć zdziwienia, kiedy uniosła oczy w górę i przeszyła mnie
spojrzeniem tak ostrym jak brzytwa. Spodziewałem się, że będzie bardziej
otumaniona, w końcu podano jej księżycowe ziele, zamiast tego wyglądała jednak
na wyjątkowo trzeźwą i świadomą tego, co właśnie miało się wydarzyć. To nie
ułatwiało mi wykonania wyroku.
– Bawisz mnie, Havel – usłyszałem
raz jeszcze. Ta uwaga wykrzywiła moje usta w niezadowoleniu. – Czyżbyś nie
potrafił zabić potwora, którego sam stworzyłeś? – spytała z jadem w głosie,
uśmiechając się do mnie jak ktoś, kto lada moment zamierza rzucić się na swoją
ofiarę i wbić jej zęby w krtań.
Blade palce ścisnęły mocniej
miecz – szkarłatna krew spłynęła po ostrzu, plamiąc przód błękitnej sukni.
Można było pomyśleć, że to rana, którą sam jej zadałem. A jednak to nie byłem
ja. To Farinae trzymała drżącą dłonią miecz, przyciskając go uparcie do swojej
piersi. Moja dłoń zdawała się być całkowicie bezwładna, jakby służyła wyłącznie
podtrzymywaniu trzonka broni.
Farinae wydała z siebie ciche
westchnięcie.
– Havel – powiedziała spokojnym
głosem, za którym kryło się więcej emocji, niż można by przypuszczać. Wciąż nie
spuszczała ze mnie wzroku. – Proszę cię, po prostu to zrób. – W szarych oczach
dostrzegłem dawny królewski błękit, z którego niegdyś drwiłem. To nie było spojrzenie
kogoś, kto zabijał. To było spojrzenie młodej dziewczyny, która bała się
śmierci.
Dlaczego dopiero teraz
dostrzegłem, że niestabilność emocjonalna Farinae nie była wyłącznie efektem
jej rozwijającej się choroby? Ten fakt uderzył mnie w twarz obuchem.
Lisie kosmyki włosów zniknęły
ostatecznie z burzy szarości. Szarość zmieniała się jednak w biel. W kącikach
poszarzałych oczu, zapowiadających rychły powrót błękitu, usadowiły się łzy.
Szarzy ludzie nie płakali. Szarzy
ludzie nie mieli uczuć.
Miecz uderzył z głośnym brzękiem o
kamienne podłoże.
Okrutny książę dbał tylko o
własne dobro. Okrutnego księcia nie obchodzili inni ludzie.
Upadłem na kolana jak powalone
przez gwałtowne uderzenia pioruna drzewo.
Okrutny książę nie słuchał
rozkazów ojca. Okrutny książę nie słuchał nikogo.
Wyciągnąłem przed siebie ramiona.
Okrutny książę nie zamierzał
cierpieć, by zadowolić innych.
Moje ciepłe dłonie dotknęły
nagich, zimnych ramion, które zadrżały od dotyku.
Okrutny książę nie zabijał osób,
które kochał.
Przyciągnąłem do siebie
gwałtownie zmrożone ciało, tuląc je do swojej piersi tak, jakbym już nigdy
więcej miał go nie poczuć. Głowę usianą burzą czarnych włosów przytuliłem do
odkrytego ramienia, nos i usta przyciągnąłem zaś do chłodnej szyi.
– Niech cię szlag weźmie –
syknąłem, zaciskając dłonie na plecach dziewczyny. Nie przejmowałem się tym, że
wbijałem w jej łopatki paznokcie. Ona i tak tego nie czuła – jej ciało było
wciąż pod wpływem otumaniającego narkotyku, który skutecznie ją obezwładniał. –
Nienawidzę cię. Nienawidzę, słyszysz? – warknąłem gniewnie do jej ucha.
Dziewczęce dłonie powędrowały w
górę, by wreszcie mogły spocząć na moich plecach. Choć dotyk był słaby, czułem
go na sobie jak gorejącą stal, która próbowała odcisnąć na mojej skórze piętno.
– Słyszę – usłyszałem cichą
odpowiedź. – Ja ciebie też nienawidzę, Havel.
Zaśmiałem się gorzko, mocno
zaciskając powieki.
Stchórzyłem. Ugiąłem się pod
ciężarem winy, która przeważyła na szali, strącając z niej ojcowskie rozkazy.
To jednak wciąż nie był koniec.
Jutro miała bowiem nadejść
prawdziwa egzekucja.
***
Tej nocy nie zmrużyłem oczu. Spałem w celi na
wąskiej i niewygodnej pryczy, którą dzieliłem z chłodnym, kobiecym ciałem. Ona
również nie spała, choć mógłbym przysiąc, że słyszałem jej urywany oddech na
mojej piersi, gdy dosłownie na kilka minut zmrużyła powieki. Przez cały czas,
delikatnym, miarowym ruchem gładziłem srebrzyste włosy. Nie rozmawialiśmy ze
sobą. Po prostu tu tkwiliśmy, zawieszeni w czasie. Samotni i odosobnieni.
Gdy poranek oznaczył pierwsze
ślady na niebie, wpuszczając do środka słoneczne promienie, przeniosłem się do
pozycji siedzącej i podniosłem z ziemi miecz. Za moim śladem poszła dziewczyna.
Spojrzała na mnie zamglonymi oczami. Na jej czole kropił się pot. Być może
nadmiar księżycowego ziela wywołał u niej gorączkę. Nie miałem jak jej pomóc.
Nie tutaj.
Zmarszczyłem czoło, bo usłyszałem
kroki. Zdążyłem przenieść się do pionu akurat w momencie, kiedy w celi pojawił
się Arion. Towarzyszyła mu trójka królewskich strażników. Skinąłem na nich
głową, pozwalając im uczynić to, co musieli. Nie spoglądałem już więcej na
Farinae. Wiedziałem, że i tak spotkamy się za chwilę w sali balowej, która
miała stać się miejscem egzekucji.
Drogę pokonałem jak duch.
Nieświadomie i ulotnie. Cały czas zaciskałem dłoń na rękojeści miecza. Nim się
zorientowałem, znów trzymałem go przed sobą, celując w pierś dziewczyny, której
kazano przede mną uklęknąć. Ta scena nie miała w sobie jednak nic z tego, co
przeżyliśmy poprzedniego dnia. Moje dłonie tym razem nie drżały, a jej oczy nie
wpatrywały się uparcie w moją twarz. Byliśmy dla siebie jak obcy ludzie.
Donośny głos mężczyzny, który
głosił, jakie grzechy popełniła moja przyboczna, wyrwał mnie z otępienia
dopiero wtedy, kiedy usłyszałem swoje własne imię:
–...Dostojny książę, Havel
Danneville, syn Levina i Amaris Danneville’ów, dokona teraz egzekucji. Niech
pan w niebiosach świeci nad jego duszą, wskazując mu drogę ku prawdzie. – Głos
się urwał. Po sali, gdzie stała liczna publiczność, rozległ się szmer, który
ucichł jednak, gdy uniosłem w górę miecz. W powietrzu zawisło milczenie, które
splatało się z niecierpliwą nutą gorącego wyczekiwania na widowisko. Gdzieś
pomiędzy nimi wyczuwałem dumę ojca, dojmujący smutek matki i obojętność
brata. A gdzie w tym wszystkim byłem ja?
Gdzie była Farinae?
Drobne usta zaczęły wymawiać
słowa, których nie mogłem dosłyszeć. W bełkocie mojej przybocznej znajdowała
się jakaś nagląca, gorączkowa prośba. Jej zachowanie wzbudziło we mnie
niepokój. Uważniej zacząłem badać jej ciało, które drżało teraz jak słaby liść
szarpany na wietrze. Bełkoczące słowa nagle ucichły, a w jej miejscu pojawił
się szeleszczący, urywany oddech. Nie wiedziałem, co się działo, ale domyśliłem
się, co może się za chwilę wydarzyć, dlatego nim blade ciało wylądowało pod
moimi stopami, rzuciłem na bok miecz i padłem na kolana, przyjmując je w swoje
ramiona.
Wśród tłumów rozległy się okrzyki
zaskoczenia oraz niedowierzania. Nie przejmowałem się nimi. Obróciłem bezwładne
ciało na plecy i spojrzałem w zarumienioną twarz dziewczyny, której usta
rozchyliły się, gwałtownie wdychając i wydychając powietrze. Szare oczy były
ukryte za mgłą – patrzyły na mnie, ale mnie nie widziały. Po jej czole spływały
krople potu.
Nie wiedziałem, co robić. Moje
spojrzenie machinalnie powędrowało w stronę Amaris. Poczułem się w tym momencie
jak mały, bezradny chłopiec, który nawołuje matkę, by otarła jego łzy po
upadku. Zdziwiło mnie, kiedy królowa podniosła się dumnie w górę. Drżące ręce
zacisnęła w podołku. Nie spoglądała na swojego męża, który warczał przez
zaciśnięte usta jej imię. Tylko na moment przymknęła powieki, wymawiając
bezgłośne słowa przebaczenia, potem podwinęła swoją długą suknię i podeszła do
mnie, upadając jak równa z równym na podłogę.
Amaris pochodziła z Delionu –
krainy, która słynęła z uzdrowicieli. Choć rzadko ujawniała swoje prawdziwe zdolności
w zamku, każdy z nas doskonale wiedział, co potrafiła. Ja i Sevrin nieraz się o
tym przekonaliśmy, gdy jako młode podlotki wracaliśmy z płomiennych, zamkowych
bitew – matka leczyła wtedy nasze rany własnymi dłońmi.
– Co się z nią dzieje? – syknąłem
przez zęby tak, aby nikt nie zauważył, że cokolwiek mówię.
Amaris zmarszczyła czoło,
obejmując gorącymi dłońmi zaczerwienione policzki dziewczyny. Nie odpowiedziała
na moje pytanie. Starała się skupić na tym, co robiła – sondowała jej organizm.
Badałem uważnie matczyną mimikę twarzy, gdy wiszącymi w górze palcami próbowała
wykryć problem. Jej czoło zmarszczyło się znacząco podczas zetknięcia uzdrowicielskiej
mocy z sercem Farinae. Wędrowała powolnie coraz niżej, aż wreszcie zatrzymała
się na podbrzuszu. Wyglądała zarówno na zmartwioną, zaskoczoną, jak i
szczęśliwą. Nie wiedziałem, czy te uczucia pojawiły się naraz, czy może osobno.
Ze zdziwieniem obserwowałem, jak stara się przenieść ociężałe ciało dziewczyny
do pozycji siedzącej. W takim samym szoku patrzyli na nią Astrantyjczycy, a
także jej mąż i pierworodny syn.
– Potrzebuje lekarza –
powiedziała zduszonym wysiłkiem głosem Amaris. Nikt nie odpowiedział na jej
wezwanie, ponieważ wydawało się absurdalne, zważając na to, że Farinae miała
zostać stracona. Tacy ludzie nie potrzebowali pomocy lekarza. – Och, nie
patrzcie tak na mnie. – Czoło królowej przeszyła zmarszczka niezadowolenia.
Obserwowałem ją z coraz większym zdezorientowaniem. Amaris taka nie była.
Amaris zawsze stała w cieniu swojego męża, bojąc się wystawiać naprzód.
– Amaris – zagrzmiał król, powstając
z tronu.
Widziałem jak ramiona królowej
się napinają. Nie uciekła jednak ani nie skuliła się w sobie ze strachu. To był
prawdopodobnie jeden z niewielu przypadków, kiedy postanowiła, że go nie posłucha.
Wzięła głęboki wdech i wyrzuciła z siebie władczym, tak niepodobnym do niej
głosem:
– Księżycowe ziele wywołuje
niebezpieczną reakcję, gdy w ciele Vildejki znajduje się dziecko. – Vildejki.
Nie Szarego Człowieka. Na dodatek… dziecko?
Zbladłem i spojrzałem w twarz
Amaris. Ona nie była jednak skupiona na mnie, a na Farinae. Dziewczyna
najwyraźniej zdołała odzyskać przynajmniej część świadomości, gdyż starała się
odgonić od siebie dłonie mojej matki.
– Wszystko w porządku, kochanie –
powiedziała ciepło Amaris, ujmując jej zbłąkane, chłodne ręce. Posłała jej
odrobinę zbyt uradowany uśmiech, zważając na otoczenie, które wcale nie było
zadowolone z powodu jej postępowania. – Niech niebiosom będą dzięki za dar,
który w sobie nosisz. To królewskie dziecko, które będzie chronione przez prawo
Danneville’ów.
– Jakie prawo? – warknąłem
zdezorientowany. – O co tutaj chodzi?
Amaris spojrzała na mnie z
rozbawieniem w oczach, co dodatkowo mnie zirytowało. Nie zamierzałem jednak
podnosić ręki na matkę, która mnie wychowała i jako jedyna w tym zamku
obdarzyła ciepłymi uczuciami. Zielone oczy królowej błyszczały radością.
– Egzekucja nie może się odbyć,
gdy osoba będąca jej głównym sprawcą, nosi w sobie królewskiego potomka –
odpowiedziała spokojnie. – To twoje dziecko, Havel.
Otworzyłem usta, próbując coś
wymówić, ale żadne słowo nie ujrzało światła dziennego. Tłum oszalał, podobnie
jak mój ojciec, który gniewnym krokiem podszedł do Amaris i chwycił ją
gwałtownie za dłoń, szarpiąc do góry. Moja matka znów wyglądała jak przerażona
łania, która boi się kary. Król Levin nie mógł jej jednak uderzyć ani zrobić
krzywdy przy poddanych. Musiał się z tym wstrzymać.
– Havelu – zagrzmiał, uciszając
tym samym krzyczące tłumy. – Czy to prawda?
Spojrzałem na Farinae, która
podparła się drżącymi dłońmi o podłoże i spojrzała mi w oczy.
Jej niestabilne emocje, nagłe
omdlenia podczas treningów, które odbywała z Arionem, zwrócenie całej
zawartości swojego żołądka na moje spodnie i jej zbyt płomienna reakcja na
księżycowe ziele. To wszystko zaczynało mieć teraz sens.
Poczułem, że od góry do dołu
zalewa mnie gorąco.
– Czy to prawda, Havelu?! –
wrzasnął potężnie król, szarpiąc Amaris do tyłu.
Spojrzałem na niego, by wyrzucić
z siebie odpowiedź, której nie miałem w ustach. Nie spodziewałem się, że
wybuchnę nagle niepohamowanym śmiechem, a moje oczy zajdą łzami wymuszonej
wesołości, która zdziwi nawet mnie. Ta sytuacja wydawała się być tak
absurdalna, jak najgorszy z moich snów. Nie mogłem uwierzyć w to, że egzekucja
zamieniła się w taką błazenadę. Nie mogłem uwierzyć w to, że uratowało ją coś,
co nie było prawdopodobnie jeszcze wielkości mojej dłoni.
To oczywiste, że to ja byłem
cholernym ojcem tego dziecka! A kto mógł nim być?! Wszyscy inni baliby się
chociażby tknąć ją palcem! Należała wyłącznie do mnie!
Zdezorientowany król patrzył na
mnie, zastanawiając się, czy przypadkiem nie oszalałem. Sądząc po mojej
reakcji, to nie było znów tak dalekie od rzeczywistości.
– To prawda? – spytał w końcu
Levin, zwracając się do Farinae. Dziewczyna bez wahania kiwnęła głową. A
najgorsze w tym wszystkim było to, że nie zdawała się być zdziwiona. Ona o tym
wiedziała. Ona o tym do cholery wiedziała!
– Zabiję cię – zaśmiałem się
przez łzy, potrząsając głową. – Zabiję cię, Farinae.
Moja przyboczna, osoba, która
zawładnęła okrutnym sercem bezlitosnego księcia, przyszła matka królewskiego
potomka Danneville’ów, spojrzała na mnie spode łba. Dopiero teraz, gdy wszystko
zaczęło mieć sens, dostrzegłem, że pod jej obcisłą suknią zarysowuje się
wypukły kształt. To dlatego tak cholernie buntowała się, gdy kazałem jej ubrać
tę suknię. Nie chciała, żebym się o tym dowiedział. Na dodatek liczyła, że
zabiję ją wraz z tym, co w sobie nosiła.
– Cóż – zaczął król Levin,
chrząkając znacząco w pięść. – Królewskie prawo to świętość. Egzekucja traci na
ważności. – Ojciec zwrócił się ku pobladłemu doktorowi, który stał gdzieś z
boku, czekając na rozkazy. – Zgodnie ze słowami mojej małżonki, należy się jej
pomoc – mówiąc to, machnął uroczyście dłonią w stronę bladej i zgorączkowanej
Farinae, która nie spuszczała ze mnie czujnych oczu.
Okrutny książę nie dba o dobro
innych, tylko o swoje własne. Okrutny książę będzie jednak musiał zadbać tym
razem nie tylko o siebie i nie tylko o swoją miłość, ale również o coś, co było
jego owocem.
Okrutny książę zostanie ojcem.
Kurczę, ale zwrot akcji :D Tekst bardzo dobrze napisany, wciągający, także nie ma co narzekać ;)
OdpowiedzUsuńHej :)
OdpowiedzUsuńTego się nie spodziewałam i, szczerze mówiąc, nie potrafię sobie wyobrazić Haviela w takiej roli. Świetnie wykorzystany temat, włożony w świetny świat, ze świetną konstrukcją i akcją. Bardzo mi się podobała ta lektura, zaśmiałam się nawet na koniec. To było dobre.
Pozdrawiam.
Tak szczerze to nie wiem kim są postacie i jaka jest ich historia. JACY są oni.
OdpowiedzUsuńAle mimo to postaram się jakoś to obiektywnie skomentować...
Po pierwsze, końcówka mnie zaskoczyła. To na pewno. Faktycznie ciekawy zwrot akcji.
Po drugie, bardzo fajnie napisany tekst. Niezły styl, fajny pomysł.
Po trzecie... po trzecie mi uciekło, zmęczona już jestem, a muszę jeszcze coś zrobić.
Po czwarte, w sumie to ciekawią mnie ci "szarzy ludzie". A brat-książe-drań to taka typowa draniowata, wpływowa postać. Zastanawia mnie jednak, czemu król pała do Havela taką niechęcią... No nic. Tyle na razie ode mnie.
Pozdrawiam~
Uwielbiam te zaprzeczenia pisarzy, którzy są pewni, że takie akurat rzeczy się nie wydarzą z ich bohaterami. I uwielbiam to uczucie, kiedy bohaterowie żyją własnym życiem i później takie rzeczy się właściwie dzieją :D
OdpowiedzUsuńOu, niepokorny książę, już go lubię. :D Może się zbuntuje, może postąpi inaczej niż każe mu ociec, kibicuję mu! Dawaj, dawaj!
Wait a minute. Czy ojciec właśnie kazał mu zabić...? Do tego, pierwszy raz poznaję Servina, ale jakoś chyba go nie polubię xDDD
Rychłe powstanie! Tak! Go, Havel! Przynajmniej ojciec nazywa go synem, a nie robi z niego wyrzutka. Brawo za bardzo plastyczne opisy, bez problemu wszystko czysto i krwawo rysuje się w wyobraźni! :)
"Królowi należał się bezwzględny szacunek, ale nikt nie powiedział, że mam nim obdarzać również swojego brata." Dokładnie! Havel ma bardzo dobre rozeznanie sytuacji i mówiąc kolokwialnie, się nie pierdoli widzę :D Podoba mi się jego postać. Stoi twardo na ziemi, ale z tym pomysłem zabrania szalonej Farinae na bal, no ryzykował i teraz zbiera żniwo.
Nieeee, nie zrobi tego. Okej, poszedł, okej uznał, że brat nie jest sobą... Zrobi to?! Nie...Kurde, dawno już nie miałam takich moralnych zastanowień, a jestem dopiero w połowie tekstu! xD
Levin to przynajmniej nie musi się martwić o opiekę nad więźniami, podatki mogą iść na coś innego skoro cele ma puste xD
Nie, Havel nie może być okrutny. Zbyt bardzo go polubiłam... chociaż, może to właśnie jest w nim takiego, pociągającego ? Ta tajemnica wokół niego.
I tak, też dałam się nabrać na to, że dziewczyna nie oddycha xD
Wiedziałam! Wiedziałam, ze tego nie zrobi! Niesamowity opis emocji, ta plątanina Havela, sama czułam jego wewnętrzną walkę.
Co się dzieje?! Co się stało z Farinae? Mam jeden wielki mindfuck! XD O boże, zaraz dostanę hiperwentylacji. Bardzo fajnie wprowadzony motyw z matką uzdrowicielką. Propsuję.
Mi też się zrobiło gorąco. Strzelam takie dziwne miny, że sama sie sobie dziwię. CO ZA ZWROT, serio, nie spodziewałam się! Czasem takie wątki wydają się patetyczne, tutaj wszystko pasuje,ma swoje wytłumaczenie i swoją tragedię. Trafiłaś. Piątka.
Ale co ten Levin, ale bym go uderzyła. Pałką teleskopową. Po żebrach.
Podoba mi się relacja Havel - Farinae. Uwielbiam ich. To nie jest typowe love story. To jest coś, co ma głębszy sens i po takiej lekturze trzeba usiąść i pomyśleć. Podobało mi się to, że wszystko ma swoje wytłumaczenie, że zachowania, reakcje i każdy szczegół ma znaczenie. Bardzo dobrze napisana historia. Uwielbiam. Chętnie dowiedziałabym się czegoś więcej o nich.
Naprawdę coś takiego nigdy się nie wydarzy? :D Bo ma potencjał! :D