Od dwóch dni prawie nie śpię. Stąd
ten tekst nie jest tak dopracowany jakbym chciała. Wybaczcie. Ale mimo braku
chęci napisałam. Jest to dla mnie równie ważny wyczyn przy tej skali zmęczenia
organizmu. Przepraszam za błędy logiczne i literówki. Trochę tu pisania, a
trochę bredzenia ledwo żywego człowieka. Smacznego!
Pić
tylko wodę.
– Nie, nie mogę... szepnęłam do siebie. One
umierają. Milionami. Obdzierane ze skóry, półżywe. Czuję ich krew pod palcami.
Zapłakałam. Łzy zmieszały się z martwą tkanką leżącą na blacie. Znów robiłam
zupę i znów nie mogłam zwalczyć głosów w swojej głowie. Obdarta ze skóry,
ociekająca sokiem marchew, której przed chwilą zdrapałam nożem resztki godności,
musiała cierpieć. Wrzuciłam ją do zimnej wody, razem z selerem, pietruszką i
porem. Prawie usłyszałam westchnienie ulgi. Zimna woda na chwilę znieczuliła
poranione warzywo. Pstryk, pstryk. Włączyłam gaz pod garnkiem. Nie mogłam na to
patrzeć. Gehennę oddzieliłam od siebie pokrywką. Nie chciałam widzieć, jak
oszukane warzywa puszczają sok, a ich ciała wiotczeją pod wpływem coraz
cieplejszej wody.
Dom wypełniał zapach bulionu, a ja
wymiotowałam w łazience. Nagle w odpływie coś zamigotało. Świecący punkcik
przykuł moje spojrzenie. Czyżbym wyhodowała w żołądku perłę? Zastanowienie
przerodziło się w grozę. Oby żadna z korporacji się o tym nie dowiedziała! Już
widziałam siebie i całą swoją rodzinę podłączonych do aparatury i z
rozpłatanymi brzuchami hodujących perły w żołądkach.
– Pip pip – zapikały aparaty do których
przyczepione było moje siedmioletnie dziecko. Maszyna podjechała i wyciągnęła z
jego żołądka perłę. W oczach syna zobaczyłam zmęczony grymas bólu.
– Pip pip pip – wibrowało w mojej głowie. Po
chwili zdałam sobie sprawę, że to alarm na piecu, sygnalizujący, że czas
sprawdzić, czy warzywa są wystarczająco martwe. Podniosłam pokrywkę. Z garnka
bluzgnął mi w twarz wyrzut pary. Teraz tylko dodam przecier pomidorowy. Na
szczęście pomidory zabił za mnie ktoś inny. A później makaron, też tak nie
boli, bo kto inny zgwałcił pszenicę, kto inny, najpierw podstępem zachęcił ją
do rośnięcia na plantacji, pasł, podlewał a następnie, gdy już była w pełnej
krasie i, mimo traumy, ułożyła sobie życie, wyłupał jej dzieci i bezlitośnie
zmielił na mąkę.
– Obiad był gotowy. Nadszedł czas na kolejny
punkt programu. Ubrałam dwa, bardzo podobne do siebie, buty.
Witaj, Lewy bucie! powiedziałam wysokim
głosem.
– Witaj, Prawy! odpowiedziałam innym głosem.
– To co, czas ruszać? zagadnął Lewy.
– W drogę!
– Już za drzwiami, Lewy zapytał mnie, czy na
pewno wyłączyłam gaz. Prawy zagadnął o papier śniadaniowy, jest, czy go nie ma?
– Jest nie jest jest nie jest jest nie jest –
mruczał do siebie, gdy, podskakując na lewej nodze, schodziłam po schodach.
– Wsiadłam do auta i ruszyłam w drogę.
Włączyłam radio. Rytmiczna piosenka nadawała tempo jeździe. Zmęczona
wymiotowaniem nie miałam siły dzisiaj krążyć. Jednak gdy tylko dojechałam do
sklepu, okazało się, że leci kolejna piosenka, a ja muszę zrobić kolejne
okrążenie.
– Oby nie trafić na wiadomości! szepnęłam do
siebie zerkając na zegarek. Miałam piętnaście minut. Na szczęście tę piosenkę
znałam! Udało mi się okrążyć rondo nieopodal, wrócić na parking i wyłączyć
silnik razem z ostatnim dźwiękiem utworu. Uff, byłam na miejscu.
– Szybko znalazłam potrzebne produkty.
Wypakowałam na taśmę zawartość koszyka. Niespodziewanie na ziemię upadła paczka
ryżu. Schyliłam się po nią. W tym samym momencie moje oczy spotkały się z
oczami kasjerki. Gdy złapałam zgubę, mój świat zmienił barwy. Wszystko zrobiło
się czarno białe. Widziałam jak kasjerka zaciska szpony na pęczku marchwi. Na
głowie miała koronę. Z demonicznym śmiechem złapała pora, złamała go na pół i
wcisnęła do ciasnej reklamówki. Korona na jej martwych włosach zalśniła
czarnymi kamieniami.
– Na kolana! szepnął do mnie Lewy
– Zabij mnie, jeśli musisz, ale nie uklęknę
przed królową noszącym koronę osadzaną diamentami każdego życia, które
zakończyła powiedziałam hardo, w spoconej dłoni ściskając paczkę ryżu. Gdy
odłożyłam ją na taśmę, kolory znów wróciły do normalności.
– Co proszę? zapytała kasjerka z wyrazem
bezbrzeżnego zdziwienia na umalowanej twarzy.
– Dwie reklamówki poproszę – wybąkałam. Wezmę
jeszcze gazetkę.
– Wychodząc ze sklepu zatrzymałam się. Przez
zadrukowany papier złapałam paczkę ryżu i wrzuciłam ją do kosza.
– Dzień dobry! usłyszałam za sobą. Odwróciłam
się.
– Dzień dobry, Jakubie. Jak mijają ferie?
zapytałam z uśmiechem.
– Dobrze, pani dyrektor! A pani?
– W porządku, dziękuje. Do zobaczenia w
klasie!
– Do widzenia.
– Pożegnałam się i poszłam do samochodu.
Przypomniałam sobie o blasku w odpływie. Czas zbadać tę sprawę.
Heh, tak mi bredź cały czas. Aż mam ochotę zrobić sobie zupkę, a tobie wysłać paczki, albo babeczki :)
OdpowiedzUsuńPodobuje się.
O rany, kocham ten tekst! Nie spodziewałam się, że w tak brutalny i prawie krwawy sposób można opisać gotowanie zupy. Wielbię to! Aż mam ochotę przyznać Ci medal.
OdpowiedzUsuńUśmiechnęłam się jak psychopata przy kasjerce dwóch natur, jej obraz bardzo mi się spodobał. W ogóle psychodelizm świetnie Ci w tekstach wychodzi, brawo!
Ta perła mnie zaintrygowała. Będzie ciąg dalszy?
Ściskam! :)
Ja nie wiem, co tu się wydarzyło, ale chyba wolę nie wiedzieć. Jak dla mnie, trochę za dużo psychodeli, może to efekt czytania wszystkiego jednocześnie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Jeżu drogi, jaki makabryczny ten tekst. Straszny. Znaczy dobry, ale straszny. A ja jestem cienka jak ktoś mi mówi, że warzywa cierpią. Zastanawiam się czy bohaterka nie ma jakiejś schizofreni. Albo wgl choroby psychicznej. Co? Jaki był zamysł?
OdpowiedzUsuń