Kiedy umiera król
Sala tronowa była ogromna. Niezmierzone morze głów wypełniało ją po brzegi,
jakby miało sie zaraz wylać, jakby ściany nie były w stanie go utrzymać. Ruchy
grupek gapiów były jak małe fale, powoli przetaczające się po wodzie. Szepty ludzi
jak wołanie oceanu, w którym zaraz miał utonąć. A utonie z pewnością. Nigdy nie
nauczył się pływać.
Wysokie ściany kiedyś bielone, miały teraz w kątach pajęczyny i pękający
tynk. Po obu stronach, we wgłębieniach z cokołami stały rzeźby. Wysokie i
dostojne statuy wyrzeźbione miały misterne płaszcze, suknie, królewskie regalia
i twarze tak prawdziwe, że trudno było się nie zastanawiać, czy nie zaczną się
zaraz ruszać. Szpaler kończył się wzniesieniem, na którym stał tron wielkości
słonia, zrobiony z takiej ilosci złota, że możnaby za nie kupić całe państwo.
Po obu jego stronach stały mniejsze fotele, na których zwyczajowo zasiadała
rodzina króla. Całość sali tronowej zwieńczona była kopułą pomalowaną w niebo.
W słoneczny dzień, obłoczki stworzone ręką artysty wyglądały jak prawdziwe. Nie
mogł oderwać od nich wzroku, kiedy zobaczył je po raz pierwszy.
Stał na niewielkiej okrągłej scenie pośrodku tłumu,
przywiązany do pala. Zupełnie jak ostatni członek załogi tonącego statku,
szukający ratunku na bocianim gnieździe. Reszta statku utonęła, a on ciągle
miał nadzieję, że ten jeden fragment będzie pływał i uratuje mu życie. Złapał
sie na tym, że ściskał kurczowo drewno za plecami. Nawet gdyby nie było żadnych
więzów, nie odważyłby się puścić.
Szczęki miał boleśnie zaciśnięte. Nie chciał otwierać
ust, bo czuł jak w każdym momencie narasta w nim coraz większy krzyk. Gdyby
spróbował powiedzieć słowo, ten krzyk wydostałby się na zewnątrz i nigdy nie
skończył. Krzyczałby w tę przepastną przestrzeń głów i kończyn, krzyczałby do
tego wielkiego tronu, do złoconych rzeźb poprzednich królów o pustych oczach,
do nieba widocznego z okienek pod sufitem. Był pewien, że nikt by tego krzyku
nie słyszał i nikt by na niego nie odpowiedział. Tego nie chciał. Stał wiec
cicho i spokojnie, z odważnie wzniesioną głową, czekając na cud, który nigdy
miał się nie wydarzyć.
Popołudniowe słońce wpadało do sali oświetlając rząd
posągów. Wydawało mu się, że tylko one patrzą. Starzy królowie mrugali do niego
ze swoich zacienionych nisz i wydymali usta. Nie wiedział do końca, czy byli
równie zdumieni jak on tym, że się tu znalazł, czy nudziła ich cała ta
przedłużająca się, nudna sytuacja. Tylko stojąca pośrodku królowa patrzyła
wprost na niego z takim smutkiem, że do rosnącego w nim krzyku dołączył wielki
kamień w gardle. Nie mógł go przełknąć. Złote promienie oświetlały jej piękną
twarz i sprawiały, że wyglądała jak żywa. Jeśli to miała być ostatnia twarz
jaką widział w życiu, mógł odchodzić spokojnie.
Z zadumy wyrwał go niespokojny szum słów dokoła. Na salę
wchodził król. Z tysiąca gardeł wyrwały się krzyki i westchnienia. Tysiące rąk
składało sie razem w entuzjastycznych oklaskach. Wszystkie oczy zwróciły się w
kierunku złotego tronu. Nikt nie patrzył już na małą wysepkę z samotnym
rozbitkiem.
Władca był prawie niewidoczny spod oficjalnych szat.
Rachityczny, mały człowieczek ledwo powłóczył nogami uginając się pod wagą
złotego napierśnika, korony i berła z rubinem wielkości pieści. Widocznie
utykał na lewą nogę. Droga od drzwi do tronu zajęła mu wyjątkowo dużo czasu.
Jego więzień prawie widział kropelki potu perlące się na czole monarchy z
wysiłku. Nie bez satysfakcji. Ani ten napierśnik, ani korona ani berło nie były
własnością tego pokurcza. Nigdy nie powinien był ich dotykać, a już na pewno
nie nosić. Te wszystkie rzeczy należały do ojca mężczyzny spętanego pośrodku
sali tronowej, a po jego śmierci do niego samego. To w krwi jego przodków
skąpana była złota zbroja i to ich życia zbudowały historię tego królestwa. To
on powinien zasiadać teraz na tronie, a ten śmieszny kurdupel ginąć właśnie w
niepamięci ludu, albo gnić w lochu.
Zamiast zasiąść na tronie król uciszył dłonią ocean głów
i przemówił. Pod mężczyzną ugięły sie nogi i zawładnął nim palący gniew. Puścił
kawał drewna, który tak kurczowo trzymał jeszcze chwilę temu, wyprostował się i
odpowiedział.
– Zabij mnie,
jeśli musisz, ale nie uklęknę przed królem noszącym koronę osadzaną diamentami
każdego życia, które zakończył. Nie przed błaznem i uzurpatorem, który
zakończył życie mojego ojca.
Strzała była szybka, wystrzelona zza pleców króla i
prawie niewidoczna. Przebiła mu serce tak, że nawet tego nie poczuł. Gdyby nie
to, że z każdym oddechem jego koszula robiła się bardziej szkarłatna nawet nie
wiedziałby, że umiera. Spojrzał ostatni raz na smutną twarz rzeźbionej
królowej.
– Do zobaczenia
niedługo mamo.
Wooow, jaka cudna katastrofa! Podoba się. Fajnie skonstruowane, malownicze opisy, a nie męczące. Idealnie oddałaś klimat tematu. I zaskakująco dobrze opisałaś salę tronową, jakbyś spędzała w niej sporo czasu. ;D Poczułam, jakbym tam była.
OdpowiedzUsuńDziękuje. Taki był mój cel. Udało się :)
UsuńNatomiast już wyłapałam pare swoich błędów o których uprzejmie nie wspomniałaś ;)
Wow, ale fajny tekst. Prawie jedynie oposowy, ale przy tym cholernie plastyczny. Zasmuciła mnie końcówka, ale też pojawiła się jakaś nadzieja, że to nie koniec tej historii.
OdpowiedzUsuńŁadnie.
Pozdrawiam!
Dziękuję. Jak juz mówiłam plastyczny opis był moim planem. Wyszło. Jestem zadowolona :)
UsuńOpisy świetne, ale jakoś nie mogłam złapać klimatu tego tekstu. Może gdyby ta ostatnia scena była bardziej dynamiczna?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Wow. To było mocne. I świetne. Lubię takie klimaty, a druga połowa trzymała mocno w napięciu. Potem się okazało, że to król, a nie zwykły skazaniec i ta strzała. Ach. To było to!
OdpowiedzUsuńJedyna uwaga jaką mam to zdarza Ci się, że gdzieś nie ma polskich znaków.