Pierwsze, co
miałem w głowie, widząc obowiązujący temat, był opuszczony zamek i rozmowa
dwóch podejrzanych postaci. Oczywiście nie mogłem pokusić się na nic o
pozytywnym wydźwięku (przynajmniej nie przedstawionym wprost), więc serwuję
kolejne, deprawujące duszę i moralność dzieło. Jako że w moich oczach całość
zasługuje na przyzwoitą ocenę 2/10 (lub po prostu 1/5), ocenę pozostawiam Wam.
PS. Podczas pisania moje nerwy koił soundtrack gry „Bloodborne”.
Kruki.
Cała chmara zerwała się do lotu. Frunęły
z zachodu, unosząc się wysoko nad skalistą równiną. W powietrzu przypominały
pędzącą z niewiarygodną prędkością chmurę śmierci, niosącą ze sobą mrok i
zniszczenie. Z ich perspektywy rozchodził się widok okolicę, która do najurokliwszych
nie należała. W promieniu dziesiątek mil nie było żadnego żywego ducha. Jedyny
ślad po niegdysiejszych mieszkańcach stanowiły szkielety leżące to tu, to tam
na trakcie, prowadzącym do ostatniego śladu cywilizowanego osadnictwa.
Zamku Neungipfel.
Choć bardziej na miejscu byłoby mówić
o tym miejscu jako o prawdziwej fortecy. Ze względu na swoją strategiczną
lokalizację, wysokie i grube mury oraz specyficzną konstrukcję nie została
nigdy zdobyta. Każda fala, nieważne jaka by nie była potężna, rozbijała się o
linię obronną w drobny mak. Mimo tego od dłuższego czasu stał opuszczony,
niejako na uboczu wydarzeń rozgrywających się we współczesnym świecie.
Na rozpadających się schodach
wewnętrznego dziedzińca siedziała pewna postać. Odziana była w długi, czarny
płaszcz, którego kaptur zakrywał jej twarz. Przy pasie spoczywał miecz o
wyjątkowo zdobionej rękojeści: rubin i czarna ruda, będące po dziś dzień jednymi z najcenniejszych
kamieni szlachetnych. Tuż obok tajemniczej postaci przywiązany był koń – czarna
jak noc sierść i karmazynowe oczy świadczyły o czystości rasowej wierzchowca.
Od strony wrót zamkowym nadjechał
nieznajomy. Również i on był odziany w płaszcz, lecz nie krył swoich
personaliów. Twarz pokrywała gęsta, szara broda, a oblicze szpeciła blizna
idąca od lewego oka aż po prawy policzek. Znalazłszy się obok pierwszej
postaci, zsiadł z siodła i przyłożywszy prawą pięść do piersi, rzekł:
– Nie spodziewałem się, że zechcesz
się spotkać w tym zamku.
– Zwykle nie lubię przebywać w
podobnych miejscach, lecz Neungipfel stanowi wyjątek. Poza tym – przeniósł
wzrok na swojego rozmówcę – miło cię widzieć, Herondzie.
– Ciebie także, Alfridzie. – Wyszli
ku sobie i podali sobie ręce. Następnie usiedli i spróbowali wsłuchać się w
głosy starożytnej konstrukcji.
Wiał słaby wiatr, przez co w
normalnych warunkach praktycznie niemożliwością było usłyszeć jego szept.
Jednak tu, w miejscu tak szczególnym w najnowszej historii świata, nawet
najcichszy szmer dawał o sobie znać. Skrzypiały wiszące wszędzie wokół klatki, od
strony wejścia do zamkowych komnat dochodziły szepty, jakby błagania o pomoc,
zaś z lochów docierał dźwięk uderzania łańcuchami. Zamek niósł swoją pieśń –
pełną smutku, bólu i żalu za erą, która odeszła na zawsze.
– Czy wszystko jest gotowe? – spytał
mężczyzna w kapturze.
– Tak. Niestety, wystąpiły pewne
komplikacje…
– Grupa Ostritta?
– Tak.
– Wszyscy?
– Ehh… Wszyscy… – W głosie brodacza
dało się wyczuć zrezygnowanie i zmęczenie.
– Szkoda… – Zakapturzony westchnął.
– Z każdym dniem jest nas coraz mniej.
– Cholerni ludzie! – krzyknął, miażdżąc
w dłoni kawałek kamienia. – Polują na nas jak na zwierzęta. Nie odpuszczą,
dopóki nie wybiją nas do nogi.
– Przestań, Herondzie! Twoje słowa
są co najmniej nie na miejscu. Myślisz, że czemu cię tu sprowadziłem? Przed
oczyma masz genezę zagłady naszej rasy. – Zacisnął pięści. – To właśnie tutaj
miał miejsce początek końca…
***
Krzyk.
Nie żaden zwykły krzyk. Taki odgłos
może wydać z siebie kobieta podczas porodu, żołnierz ugodzony kopią i
powstrzymujący swoje wnętrzności przed wypłynięciem czy ojciec na widok ciał
członków zamordowanej rodziny. Jednak to, co dochodziło z lochów zamku
Neungipfel, nie miało z nim nic wspólnego. Ktokolwiek na własne oczy widział,
jak więźniom zrywano paznokcie, łamano palce, skórowano ciągle żywych czy też
gotowano w wielkiej kadzi miał świadomość, jakie dźwięki może wydać z siebie
człowiek. Jeśli się tego nie doświadczyło, to w umyśle nie istniał nawet cień
świadomości, jak bardzo nieludzko może brzmieć głos wydany z piersi homo sapiens. W Neungipfel nie było to
niczym szczególnym – orkiestra szczerego cierpienia grała zarówno w dzień, jak
i w nocy. Ku chwale i pomyślności swojego suzerena, lorda Heinricha
Schwarzschädela.
Za starych, dobrych czasów dostawy
ludzkiego surowca napływały obficie, czyniąc z lenna Makelloses-Land perłę w
koronie Starego Imperium. Jedni możnowładcy patrzyli z zazdrością na bogactwo starego
hrabiego, inni zaś starali się zdobyć jego względy. Nieważne, w której z tej
grup by się było, lorda Neungipfel darzyło się zawsze
jednym, wspólnym uczuciem – strachem. Aura przeszywała ciało i duszę za każdym
razem, gdy wkraczano na teren Makelloses–Land. Nie tylko przez wzgląd na
despotyczny i sadystyczny charakter lokalnego władcy, ale również dlatego, iż
postanowił wykorzystać „niższą rasę” w zupełnie innej, nowej roli.
Do tej pory ludzkie farmy rozpłodowe
miały na celu tworzenie kolejnych generacji niewolników, służących w
posiadłościach szlachty lub żołnierzy, walczących do ostatniej kropli krwi w
lokalnych wojenkach na prowincji. Stary lord Heinrich postanowił wykorzystać ów
życiodajny płyn krążący w żyłach „podrasy” w zupełnie innym celu.
Ludzka krew stała się jego ulubionym
trunkiem.
Nawet jak na standardy Starego
Imperium, wydarzenia na terenie Makelloses–Land uderzały w godność Imperatora.
Stale ponaglał o zaprzestanie tej zbrodniczej i haniebnej dla Rasy Panów
działalności. Jednak każdy, kto potrafił w tamtych czasach logicznie myśleć,
wiedział, iż Schwarzschädel był nietykalny i nikt nie mógł w żadnym stopniu
wpłynąć na jego decyzję.
Zamek Neungipfel zaczęto wkrótce
nazywać „Krwawą Winnicą” i wcale nie mijało się to z prawdą. Tyle hektolitrów
karmazynowej cieczy, które polały się w rodowej siedzibie Schwarzschädelów, nie
pojawiło się nigdzie i nigdy więcej. W rodzajach przebierano jak niegdyś w
winach: mężczyzn, kobiet, dziewic, starców, dzieci, noworodków – każdy mógł
dobrać sobie swój ulubiony smak. Choć początkowo tylko sam władca raczył się
tym napojem, tak po pewnym czasie wszyscy jego dostojnicy w fortecy, jak i na
prowincji, zaczęli go kosztować. Makabryczna moda rozpowszechniła się jak
wirus, który objął całe lenno.
Wkrótce setki cel zapełniły się
hordą przerażonych i niepewnych niczego ludzi. Z czasem samo picie krwi
przestało wystarczać panu zamku. Drażniła go cisza, która otaczała całą okolicę
po nastaniu zmroku. Wewnętrznej żądzy nie mogli zastąpić ani najlepsi
trubadurzy i minstrele, ani wędrowne trupy muzyczne. Jęki z podziemi, które
dobiegły pewnej nocy do jego uszu, dały jednoznaczną odpowiedź na to, czego
najbardziej pragnie.
Odgłosów cierpienia.
Asortyment narzędzi tortur wzrósł w
zastraszającym tempie. Widok ludzi konających na palach czy za pomocą metody „krwawego
orła” stał się codziennością na zamkowym dziedzińcu. Fabryka śmierci
dostarczała niekończącej się litanii z piekła rodem. Więźniowie, do tej pory
pogrążeni w letargu i całkowicie zobojętniali na los swój i innych, przeszli
przemianę. Ciągłe wycia, lamenty oraz widok stale lejącej się krwi sprawił, iż
z potulnej trzody przeistoczyli się w hordę oszalałych dzikusów. Wielokrotnie
dochodziło do sytuacji, gdy pogrążeni w amoku ludzie rzucali się na siebie
nawzajem, co kończyło się najczęściej brutalnymi morderstwami i aktami
kanibalizmu. Mimo ciągłej interwencji straży, obawiającej się gniewu swego pana
na wieść o przetrzebionej trzodzie, z każdym tygodniem napięcie w lochach
niebezpiecznie rosło. Do kielicha nie da się w nieskończoność lać trunku – w
końcu zacznie się on przelewać. Oczekiwanie na ten moment było więc czystą
formalnością.
Lord Neungipfel rozkochał się w
swoim nowym uzależnieniu do tego stopnia, że wszystkie obowiązki zostawił
swojej żonie, Elenie. Nie tylko upodobał sobie obserwować chwile kaźni,
popijając ulubiony trunek, lecz także on sam uczestniczył w zadawaniu bólu.
Wykazywał przy tym o wiele większe okrucieństwo niż pozostali oprawcy. W porównaniu
do nich nie wykonywał obowiązku czy polecenia – po prostu uwielbiał patrzeć
swojej ofierze w oczy. Chwile, gdy nie miały one już sił na jakikolwiek krzyk,
swoje cierpienie przedstawiały wyłącznie wzrokiem i jedynym, o co mogły prosić,
była szybka śmierć. Takie momenty wprawiały lorda Schwarzschädela w
najprawdziwszą ekstazę – był prawie jak Stwórca i absolutnie nikt nie mógł mu
się przeciwstawić. Nie Imperator, lecz właśnie On stanowił prawo i decydował o
życiu lub śmierci. Z pewnością nie spodziewał się, że dni jego największej
chwały staną się początkiem końca jego królestwa.
W dzień wiosennego przesilenia
wypełniło się jedno z największych pragnień pana „Krwawej Winnicy”. Po długiej
i ciężkiej nocy, jego pani małżonka ofiarowała mu największy prezent, jaki kiedykolwiek
mogła mu podarować – syna. Głośny płacz, który z siebie wydał, dał jasny
sygnał, że oto doczekał się dziedzica godnego swojej spuścizny. Był także o
krok od osiągnięcia swojego największego życzenia – tronu Imperatora. Chcąc zdobyć
sobie względy największych osobistości Starego Imperium, zorganizował bal na
cześć narodzin swojego pierworodnego, któremu na imię dał Drake. Choć przyjęcia
już niejednokrotnie miały miejsce w murach zamku Neungipfel i bogactwu
większości z nich nie dało się sprostać, tak „Karmazynowy Bal”, jak później
nazywano to wydarzenie, nie miał sobie podobnych w całej dotychczasowej
historii. Zjechały się wszystkie najznamienitsze persony minionych czasów.
Wiele z nich przywiozło ze sobą dary dla młodego Schwarzschädela oraz dla
samego pana ojca – kolejne nakłady ludzkiego surowca. Zabawom, hulankom i
dzikim orgiom nie było końca. Postanowiono nie korzystać z trzód zamkniętych w
lochach i skupić się wyłącznie na nowych nabytkach. O ile jeszcze przed Karmazynowym
Balem na porządku dziennym był tylko obraz tortur, to cienka granica między
jakąkolwiek moralnością a niezaspokojonym głosem mordu pękła całkowicie. Ludzi
wieszano za nogi i podrzynano im gardła, ćwiartowano, skórowano i dokonywano
całej reszty bezbożnych czynów nie tylko na dziedzińcu, ale na całym terenie
zamku. Padający przez kilka dni deszcz nie był w stanie zmyć warstwy krwi,
która pokryła całą wyłożoną kamieniami posadzkę. Krople, strugi, a później całe
potoki karmazynowej posoki wlewały się w głąb lochów, siejąc w ludzkich
umysłach całkowite spustoszenie. Wycia, skowyty i ryki osiągnęły swoje apogeum
– nastąpił moment, gdy człowiek całkowicie zatracił się w sobie. Przestał być
istotą rozumną, podległą szalonym uniesieniom rasy tak podobnej do niego
samego. Stał się bestią, na jaką go kreowano. Zaś bies pragnie tylko jednego –
odpłacenia się za poniesione cierpienia tą samą drogą.
Szlachta bawiła się w najlepsze, upoiwszy
się coraz większą ilością trunków zaciemniających racjonalne myślenie. Nikt nie
zdołał usłyszeć odgłosów dochodzących z zamkowych podziemi. Początkowo jedna
osoba zaczęła szarpać za kraty. Po chwili dołączyły do niej kolejne, aż w końcu
cały opętany legion wyraził swoje żądanie.
Moment, w którym pierwsza cela
została otwarta, można uznać za właściwy początek końca. Głodna horda ruszyła
ku wyjściu, uwalniając po drodze resztę swoich pobratymców. Kiedy czarna
tłuszcza napotkała pierwszego strażnika, wynik był łatwy do przewidzenia.
Jednak akt, jaki na nim dokonano, nie można nazwać morderstwem. Rozszarpanie na
strzępy żyjącej istoty zasługuje na inną, brzmiącą znacznie straszniej nazwę,
której brak jest w języku istot cywilizowanych. Przedarłszy się przez
pozostałych, nieprzygotowanych na takie wydarzenie wartowników i dotarłszy do
wyjścia z lochów, rozpoczął się ostatni rozdział Karmazynowego Balu.
Noc Zemsty.
Na cóż monumentowi jego wspaniałość
i wielkość, jeśli w obliczu fali wezbranego gniewu rozsypuje się jak domek z
kart? Gdzie wielkość jednej rasy nad drugą, gdy w naporze czystej siły
jakiekolwiek normy tracą swój sens? Kto jest tak naprawdę słaby? Istota niższa
i bezbronna czy jej starszy brat, który kierując się strachem i niepewnością,
uczynił z niej prawdziwego potwora? Niech każdy sam odpowie sobie na to
pytanie.
Horda rozpierzchła się po całym
zamczysku. Dostojnicy cesarscy padali jak statki podczas sztormu na morzu.
Ginęli nie tylko panowie, ale i przetrzymywani na zewnątrz ludzie. Śmierć
zbierała swoje żniwo bez względu na rasę. Rozszarpane gardła, oderwane kończyny,
trzewia wypadające z ciał – teatr makabry z każdą chwilą objawiał swoje
prawdziwe oblicze. Monstra pożywiały się zarówno martwymi, jak i żywymi. Punkt
kulminacyjny miał miejsce w głównej sali, gdzie zgromadziła się większość
gości. Pojedyncze dotąd mordy ustąpiły zbiorowej egzekucji. Nie oszczędzono
nikogo. Ginęli zarówno mężczyźni, jak i kobiety.
Ostatni ocalali zabarykadowali się
na szczycie zamkowej wieży. Lord Schwarzschädel wraz z synem i małżonką
przeżywali swoje ostatnie chwile. Nawet w obliczu nie tylko klęski swojego
rodu, ale całej Rasy Wyższej, lord Heinrich nie zrozumiał popełnionego błędu.
Nadal uważał, że zdoła odmienić tragiczną już sytuację. Przed wyruszeniem na
ostatnią bitwę przekazał Drake’owi swój największy skarb – rodowy naszyjnik,
przedstawiający czarną czaszkę na czerwonym tle.
– Zapamiętaj jedno, mój synu. – Jego
słowa z trudem przebijały się przez zgiełk docierający zza zamkniętych drzwi. –
Ludzie byli, są i będą gorsi od nas. To zwierzęta, nad którymi nam, Rasie
Panów, powierzono pieczę. Masz ich nienawidzić i ofiarowywać im wyłącznie
przemoc. Jedynie w ten sposób zdołamy obronić czystość naszej krwi. Haroldzie –
zwrócił się do swojego najwierniejszego sługi – zabierz moją rodzinę jak
najdalej od zamku. Na włościach jest wiele osób, które z zaszczytem przyjmą
książęcą rodzinę. Utoruję wam drogę i wybiję tyle bydła, ile tylko zdołam.
Powodzenia.
W istocie niedługo potem z dołu dało
się słyszeć odgłosy walki. Lord Schwarzschädel był jednym z nielicznych, w
którego żyłach płynęła Pierwotna Krew, co dawało mu rzadko spotykaną siłę.
Powalił dziesiątki, jeśli nie setki napastników. Jednak nawet i on nie był
wszechmogący. W końcu padł, będąc rozszarpanym przez bestie, które stworzył na
własne życzenie. Ostatnich gości wyrżnięto niedługo później. Krwawa uczta
trwała aż do godzin porannych, kiedy to opętana czystym szaleństwem horda
ruszyła dalej, niosąc ze sobą śmierć i zniszczenie pozostałym częściom lenna
Makelloses-Land, a wkrótce potem całemu Staremu Imperium.
Wśród szczątków, które zostały po
całonocnej rzezi brakowało tylko jednego – szczątków małej istoty z rodowym
naszyjnikiem rodu Schwarzschädelów.
***
– Tak oto rozpoczęła się Plaga.
– Tak… – Wtrącił mężczyzna w
kapturze. – I początek naszego końca.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
Od dłuższego czasu znajdowali się poza zamkiem, na skarpie, skąd Krwawa Winnica
ukazywała swoją wielkość w pełnej krasie. Wyżyna pogrążona była praktycznie w
niezmąconej ciszy, lecz od skalistych ścian stale odbijały się dźwięki
wiszących klatek i niespokojnych dusz, które skazano na wieczną tułaczkę w
miejscu swojej kaźni.
– Pomyśleć tylko, że gdyby nie
wydarzenie z tamtej nocy, to nadal byśmy rządzili całym światem. – W głosie
brodacza dało się wyczuć żal i melancholię.
Młodszy mężczyzna ściągnął kaptur,
ukazując swoje oblicze. Spod gładkiej, nieskalanej żadnymi niedoskonałościami
twarzy ukazały się liczne żyły, które nadawały upiorny wygląd. Długie do ramion
włosy, do tej pory brunatne, zmieniły swoją barwę na ciemne jak zakrzepła krew.
W pustych i czarnych jak najgłębsza otchłań oczach pojawiły się gniewne,
czerwone błyskawice.
– Mylisz się, Herondzie. – Zaprzeczył
mu stanowczo. – Choroba, która zaczęła toczyć naszą rasę, miała swój początek
dużo, dużo wcześniej. Nie pamiętasz już osłabienia pozycji Imperatora? Nie
dostrzegasz zła, które niosły ze sobą masowe hodowanie ludzi na farmach, niczym
zwykłe zwierzęta? Już wtedy było jasne, że pędzimy ku samozagładzie. Lecz to,
co miało miejsce w Makelloses-Land z pewnością stało się impulsem do wszystkich
przemian, których skutki doświadczamy na własnej skórze. Kto by pomyślał, że
lokalna masakra zmieni się w bunt. Bunt w otwartą wojnę. Wojna w eksterminację
“Rasy Panów”… – Wymówiwszy ostatnią frazę, splunął z obrzydzeniem. – W końcu
nie różnimy się wcale tak bardzo. Jeśli my uważaliśmy się za starszych,
pierwotnych, to ludzi powinniśmy traktować jako swoich młodszych,
niedoświadczonych współbraci, którym potrzebna jest pomocna ręka, aby
wprowadzić ich w dorosłe życie. Co w zamian zrobiliśmy? Zamiast dłoni podarowaliśmy
cep, miecz i całe „zdobycze” opierające się na coraz bardziej wymyślnych
narzędziach zadawania bólu. Przekazaliśmy im najgorsze i przez nikogo nie
oczekiwane cechy – brutalność, skłonność do agresji i nienawiść do wszystkiego,
co obce. Nic dziwnego, że rozpoczęta przez nich krucjata odniosła tak wielki
sukces. Setki lat rządów Starego Imperium zakończyło się w ciągu zaledwie kilku
dekad. Kto tu więc jest w istocie słaby?
– Lord Heinrich zwykł mówić o
ludziach jako o najgorszych potworach. – Wznowił po krótkiej pauzie. – Głównie
dlatego, że byli tak bardzo podobni do nas. To jednak nie może być
wytłumaczeniem na całe zbrodnie, których dokonał. Ponadto skłamał – ludzie nie są
bestiami. Aby ujrzeć prawdziwe bestie, wystarczyło jedynie spojrzeć w lustro. Z
pozoru inteligentne i pokorne, zaś w głębi kryło się monstrum, które jedynym, co
mogło przekazać, była przemoc. Jak to też z bestiami bywa – nawet ta najbardziej
krwiożercza i nieugięta napotka w końcu od siebie silniejszą. Choćby nie
wiadomo jak się starała, nie zdoła wygrać swojej walki, która okaże się być jej
ostatnią.
– Może i mówisz prawdę, lecz
pamiętaj, że lord Schwarzschädel darzył cię miłością.
– Nie. To uczucie było mu obce. Nie
odczuwał go nawet wobec siebie. Jego serce, o ile w ogóle je miał, znało tylko
jedno – nienawiść.
Brodaty mężczyzna chciał coś
powiedzieć, lecz w ostatniej chwili się powstrzymał i z pokorą spuścił głowę.
Choć nie chciał tego otwarcie przyznać, miał świadomość, jak szerokim
wachlarzem wiedzy i logiki odznaczał się jego młodszy towarzysz. Żałował, że
nigdy nie zdoła wykorzystać swojego potencjału. Nie we wrogim im świecie, który
jak żywe ciało starał się usunąć ostatnie oznaki toczącej go choroby. Kwestią
czasu było, aż ostatnie wybroczyny znikną, nie pozostawiając po sobie żadnego
śladu.
– Mogę spalić to miejsce? – Odezwał
się w końcu zakapturzony. W jego głosie nie było śladu gniewu czy rozpaczy.
Właściwie był zupełnie zobojętniały, pozbawiony jakichkolwiek uczuć.
– Wiedząc, że to zamek zbudowany z
kamienia, myślę, że ogień nie wyrządzi mu zbyt wielkiej szkody.
– Ale jeśli spróbuję, poczuję się
dużo lepiej.
Brodaty mężczyzna przez chwilę
wpatrywał się w swojego towarzysza, uważając, że ten zdoła zmienić zdanie.
Widząc, że jego nadzieje były płonne, ze zrezygnowaniem skinął głową.
– Jak sobie życzysz, mój lordzie.
Złapali się za dłonie i wymawiając
starożytną inkantację, zaczęli kumulować moc, za pomocą której miało nastąpić
ostatecznie uzdrowienie jątrzącej się rany. Gdy byli już gotowi, wyciągnęli
przed siebie ręce, z których wystrzelił ogromny ognisty pocisk. Lot trwał
zaledwie kilkanaście sekund. Chwilę później było już po wszystkim – zamek
eksplodował ogromnym, doniosłym hukiem, który niósł się na mile od epicentrum.
Ostatnie pozostałości zaś zostały strawione przez dziki, niepowstrzymany ogień.
– Dokonało się. Początek historii ma
w końcu swój koniec. – powiedział z pewną ulgą młodszy z mężczyzn.
– Panie, Łowcy są już blisko. –
Brodacz odwrócił swoje czarne jak noc oczy w zachodnim kierunku. – Z pewnością
nasze działania nie umknęły ich uwadze. Czas się oddalić.
– Tak, wiem. Jeszcze tylko jedna,
ostatnia rzecz.
Zdjął z szyi naszyjnik. Medalion
oprócz paru rys prezentował się zjawiskowo. Czarna czaszka na czerwonym tle
zdawała się emanować jednocześnie pięknym, jak i niepokojącym blaskiem.
Zacisnął pięść i używając ostatnich pokładów mocy, sprawił, iż najprawdziwsze
dzieło jubilerstwa w mgnieniu oka zmieniło się w garść popiołu, który po chwili
porwał wiatr. Po ostatnim relikcie dawnych czasów przepadł jakikolwiek ślad.
– Teraz w spokoju możemy odejść. Nic
nas tu nie trzyma. Tak jakbyśmy nigdy nie istnieli.
– Może tak byłoby lepiej, Herondzie.
Może tak byłoby lepiej…
Mając za sobą pościg, a tuż obok
płonący symbol okrucieństwa, nienawiści i nietolerancji mogli ruszyć tylko w
jednym kierunku – na wschód. Zostawili z tyłu niegdyś znany, a teraz obcy już
świat i ruszyli przed siebie. Zostało tylko dołączyć do ostatnich ocalałych i
zniknąć z kart historii.
Stary porządek runął bezpowrotnie,
tak jak zamek Neungipfel.
Długo wyczekiwany koniec ostatecznie
nadszedł.
ye, ye. długi tekst! <3 idealnie. tytuł! kiedys cos tez tak nazwałam, jakies opowiadanie ;D ale wiem ze jest tez piosenka o takim tytule itd, no cos w tym jest.
OdpowiedzUsuńpodoba mi sie kadrowanie. bo az sie prosi zeby uzyc tego terminu do tekstu. kruki. zamek. postac. wgl mialam w glowie te kruki z WP, byly straszne, wiec klimat mam od razu.
twoje opisy sa bardzo dokladne, obfite w szczegóły, dzieki temu łatwo wszystko sobie wyobrazic. czasami tylko pokusiłabym sie o jeszcze trafniejsze uzycie słów, mowie np. o opisie blizny. niekoniecznie slowo "idąca" mi tu pasuje. może ciągnąca się? zastąpiłabym je albo leciutko przebudowała zdanie. kosmetyka ;) tez zestawienie 'pierwszej postaci', tak jak podoba mi sie taki (dla mnie) filmowy styl, tak tutaj za bardzo razi mnie scenariuszowy zapis. wczesniej pisałes o czarnym plaszczu, wiec mi sie prosi o tradycyjna "zakapturzoną postać" ;)
dziwne nazwy, imiona. <3 chwile sie trzeba skupic, zeby je wymowic w glowie, ale ładne, inne.
Wyszli ku sobie i podali sobie ręce. Następnie usiedli <-- skoro 'nastepnie' to bardziej przecinek tu widze (ale sie czepiam dzisiaj! xd to wszystko naprawde drobiazgi) za to reszta tego zdania: spróbowali wsłuchać się w głosy starożytnej konstrukcji. <3 mega mnie jara. głos starożytnej konstrykcji <3
aaa i nastepnyakapit!!! <3 obrazowo, strasznie, szepty i pieśń! urzekło mnie to, zbudowales klimat niezlego RPGa
oooo rany. ludzkie farmy, aha, aha, łapie klimat. haslo 'podrasa' mocno mi sie podoba.
Schwarzschädel <-- ok, połamałam język ;D wygląda fajnie i fajnie brzmi w mojej głowie jak już to sobie przesabilizuje, ale trudne, trudne! ;D
!! makabryczna moda <3 yeah, dokładnie. aaa mnóstwo fajnych motów.... i przerażających. rózne smaki krwi! noworodków! omg.
krwawy orzeł? wczesniej nie słyszałam... i boje sie pytac/sprawdzac xd
mmmm, opis karmazynowego balu jak i wszystkiego, co dzialo sie na zamku, calkiem mnie pochlonal. mialam wrazenie, ze czytam jakas legende, ya know. uwielbiam legendy. dopiero pod koniec zauwazylam, ze nie bylo zadngo dialogu, ze byla to naprawde czystej rasy opowiesc, podniosla, pelna unikatowych cech i hasel jak pierwotna krew, makabryczna opowiesc, bez dwoch zdan. obrazy bardzo zywo malowaly sie w mojej glowie. do tego w polaczeniu z soundtrackiem z bloodborne'a (nawet nie wiem jakimi slowami go opisac, polaczenie ciezkiego brzmienia instrumentow ze... 'spiewem'? ktory w tym zestawieniu brzmi jakby te dzwieki wydobywala z siebie jakas srednio materialna istota), ktory sobie puscilam, wszystko budzi najprawdziwszy niepokoj, delikatnie mowiac.
aha i wracamy do dwójki postaci, mimo ze imiona calkiem mi sie podobaly, nie zapamietalam! ;(( znajac historie zamku juz zupelnie inaczej postrzegam to miejsce, teraz zupelnie inaczej postrzegam wgl sytuacje. btw, odnosnie imion, cieszylabym sie, jakbys w teksce uzywal ich czesciej. mialam nadzieje, ze zaraz mi przypomnisz, jak nasi kompani sie nazywaja, ale padlo tylko imie Heronda ponownie (ale nosze minus 3 wiec moge sie mylic, jesli tak, z gory wybacz xd). rozumiem niechec do szastania imionami, typu Herond powiedzial, Herond splunal, ale nie jest to raczej uznawane za powtorzenie i tak jak od czasu do czasu mozna zastapic imie 'brodaczem' tak tu unikasz imion jak ognia, a za to brodaty mezczyzna pojawia sie raz po raz ;D zakladam, ze nie celowo. mi przydaloby sie ich wiecej, zeby sie przyzwyczaic do nazw, bo mimo tego, ze nienajprostsze, to w koncu oko i mysl ogarna, przyzwyczaja sie, zalapia, nazwa 'wejdzie' w slownik, wiec bez skrepowania bym nimi 'bombardowala', zeby wdrozyc w czytelnika te nazwy, by czul sie coraz swobodniej w tekscie. bo o ile rozumiem ten zabieg, dopoki postacie nie zdradza imion, to kiedy juz padly, nie ma powodu, by ich nie stosowac.
O kurde. a wiec jednak mozna puscic z dymem kamien? ;D tu mnie zaskoczyles! zreszta, wciaz sie czuje zaskakiwana, bo TAKIEJ rzezi jaka miala tu miejsce tez sie ni chu chu nie spodziewalam!
OdpowiedzUsuńaaaaaaa, a wiec to tak. czyli Alfrid jest jego synem! nie wybacze Ci,ze jego imie padlo tylko raz -.- ;D nie dales mi szansy! ja mam slaba pamiec, ale w koncu by dotarlo! ;D tak, musialam sprawdzic na poczatku tekstu jak on sie nazywa ;D
nooo, calosc ma naprawde unikatowy, niebanalny klimat. rasa tych... w sumie nie padlo tez jak sie nazywaja, skoro nie sa ludzmi, ci.. Pierwotni. jestem ciekawa na czym konkretnie polega ich moc, czy sa jakby magami, czy... czy po prostu starozytnymi. w Bibli tez mamy ze pierwsi ludzie zyli 800 lat np. jestem ciekawa zarowno ich rasy jak i samego Alfrida. zdaje sie ze nie przejal charakteru swojego ojca. ale jaki ma cel, jakie plany? CZY BEDZIE CIAG DALSZY?
<3
masz zajebiście bogate słownictwo. czasem, jak wspomnialam na poczatku, podmienilabym wyrazy na bardziej'trafne', ale 99% tekstu... Tworzysz czasem takie polaczenia, zestawy slow, ze czapka z glowy sama spada ;D wyrazy czasem pozornie do siebie niepasujace, jak chociazby ta makabryczna moda, zestawione razem mają duza moc. sa troche jk oksymorony, których rownie jestm wielka fanka.
keep writing, my frind!!!!
hm, tym razem probowalam sie strescic, ale jak patrze, co mi z tego wyszlo... no ale coz, tekst byl dosc obszerny <3 wiec ciezko mi sie ograniczyc do kilku zdan xd
OdpowiedzUsuńMuszę przyznać, iż imiona zaprawdę za rzadko się przewijają w tekście xdd Najpewniej zrodziło się to w tym, iż do końca nie byłem pewny, jak będą się nazywać i w końcu podając ich nazwy nie zdołałem w pełni uzupełnić tekstu xdd Co zaś do samej Rasy Panów, to celowo nie podałem ich nazwy, niejako informując, iż oni sami nie mają nazwy na swoją rasę. Nie chciałem jednak, aby były to wampiry, gdyż w swoim wyobrażeniu wampira wyższego (z prozy Sapkowskiego) ciężko byłoby mi uwierzyć, że ludzie tak łatwo ich wybijają. Stąd tak właśnie pozostało.
UsuńZaś jeśli chodzi o ciąg dalszy, to nie umiem podać jednoznacznej odpowiedzi. Na dobrą sprawę myślałem pod pokazaniem samej wojny ludzi z Rasą Panów, co akurat mogłoby przybrać postać powieści (lub wręcz sagi), w tym opisując losy bohaterów po "Początku końca". Ale jak w rzeczywistości potoczą się ich losy... Ciężko powiedzieć xdd
Niemniej cieszę się, że ta historia (bądź co bądź chora w pewnych aspektach) zdołała się spodobać. Jednym z najlepszych części było wymyślanie samych nazw własnych i (jakkolwiek by to zabrzmiało xd) podawanie listy tortur. Fajnie też, że sama narracja, z niewielką liczbą dialogów, nie zanudziła na śmierć.
Dziękuję za tak obszerną opinię - nie spodziewałem się aż tak obszernego komentarza xD
Hej :)
OdpowiedzUsuńKurczę, tak mnie wyciągnąłeś mnie w przedstawiony powyżej tekst, że orzech chwile musiałam dojść do siebie. Opis okrucieństwa jest tak plastyczny, że nie tylko mnie zainteresowałeś, ale
i przeraziłeś - jak nie lubię oglądać krwawych horrorów, tak z czytaniem ich nie mam problemu, chętnie więc poczytałabym coś w podobnym stylu. Aż sobie wygooglowalam, czym był krwawy orzeł i mi się jeden odcinek Hannibala przypomniał.
To ukazanie upadku rodu lorda i Rasy Panów ma w sobie pewna część tego, co poznałam u Tolkiena. Właśnie wcielony temat.
Dziękuję, że mogłam to przeczytać.
Pozdrawiam.
Cieszę się, że tekst Ci się spodobał. W zasadzie już od początku powstawania tej historii wiedziałem, że będzie krwawa i brutalna, i rad jestem, iż mimo wszystko tak dobrze ją przyjęłaś. Zawsze lubiłem historyczne i mitologiczne podejście u autorów, co, prawdę mówiąc, zaowocowało u mnie częstymi rozmyśleniami na temat potencjalnych światów i uniwersów.
UsuńDziękuję za opinię i również pozdrawiam :)