Początkowo
myślałam o jakieś dziewczynie i scenie w sklepie na stacji beznynowej, ale
oryginalności by w tym dużej nie było. Później dotarło do mnie, że mam
bohatera, który pasuje mi do tematu i może zadebiutować na Grupie.
Więc oto jest.
Więc oto jest.
Wielokrotnie
czytałem lub słyszałem opinię kogoś, kto twierdził – czasami dość uparcie – że letnie zachody słońca mają w
sobie coś niesamowitego; że gra kolorów sprawia, iż człowiek na chwilę zapomina
o całym istniejącym świecie; daje się ponieść niespotykanej magii spoglądania
na pozorną śmierć gwiazdy, która za kilka godzin znowu pojawi się na
horyzoncie. Do tej pory uważałem, że to jedynie bzdury powtarzane przez
beznadziejnych romantyków, nic więcej.
Nie zmieniło się to zbytnio nawet teraz, kiedy to siedziałem na szczycie schodów werandy i patrzyłem przed siebie, mrużąc nieznacznie oczy podziwiające jaskrawy pomarańcz, róż i krwistą czerwień. O tak, ten ostatni kolor najbardziej mi pasował do takiego zachodu słońca. W ogóle czerwień była moim zdaniem ciekawym kolorem obrazującym skrajne końce największego uczucia: miłość i nienawiść. Namiętność i krew. Było w tym coś fascynującego, jednocześnie dobrze wiedziałem, że czerwony to nie kolor dla mnie, dlatego nigdy go nie ubierałem ani nie miałem żadnego przedmiotu w jej odcieniu. Zdecydowanie bardziej przemawiała do mnie czerń.
Gdzieś z prawej strony rozległ się świst czajnika. To pewnie pani Darkwood planowała zaparzyć sobie melissę, jak robiła to zawsze, od kiedy pamiętałem, każdego dnia, zawsze o tej samej porze. Nawet kiedy przyjeżdżali do niej goście, znajdowała chwilę dla tego małego rytuału. Godne podziwu, ale akurat siedząc na schodach, nie byłem w nastroju do zastanawiania się nad tym, jak wiele podobnych nawyków człowiek jest w stanie wyrobić sobie podczas trwania życia, co innego zaprzątało moją głowę, przed czymś innym chciałem uciec.
Po rzuceniu spojrzenia na dom sąsiadki, wielbicielki ziółka, przeniosłem je na zaparkowany przed moim domem pojazd. Wyglądający na dostawczy, w znajomych barwach, z całkowicie nieznanym dla mnie wnętrzem. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie zejść i nie sprawdzić, co kryje się za jego tylnymi drzwami, ale szybko oprzytomniałem - przecież nie jestem w stanie się ruszyć, wszystkie moje zdolności zostały niedawno zapomniane, pozostało mi tylko siedzieć na tych schodach i nie dać się zwariować. Poza tym ktoś się już przy samochodzie nerwowo kręcił i coś wykrzykiwał.
Patrzyłem na to, a po mojej głowie chodziło jedno pytanie: czy ktokolwiek zdołał dojść do tego, gdzie zaczyna się granica czystego szaleństwa? Taka informacja jeszcze do mnie nie dotarła, a przecież lubiłem czytać wiadomości.
Chyba właśnie znalazłem na sekundę sens życia - być tym, który odkryje granicę początku zachowania wariata. Tylko na sekundę, bo po jej upływie znowu byłem w swoim ciele ze świadomością tego, dlaczego siedzę na zewnątrz domu zamiast w środku, kiedy wciąż jest za ciepło, bym zaczął normalnie funkcjonować przed kolejną lipcową nocą.
Moją uwagę sprzed pojazdu porwał nagły ruch gdzieś z lewej strony ulicy. Spojrzałem tam na czas, by dostrzec bladą dziewczynę ubraną w czarną koronkową sukienkę przed uda. Skrzywiłem się, musiało być jej ciepło w takim ubraniu.
Wygląda jak śmierć, przemknęło mi przez myśl, a do oczu napłynęły łzy. Nagły ciężar spadł mi na plecy, wyrwał z mojej piersi prawie zwierzęcy szloch. Chciałem krzyczeć, znowu chciałem bić, znowu czułem swoje ciało! A to oznaczało, że mogłem go użyć.
Spojrzałem na ludzi tłoczących się przy pojeździe, wykrzykujących komendy, zatrzaskujących drzwi. Spojrzałem na niewielki chodnik na końcu schodów i podjąłem szybką decyzję - pozwolę tragedii potoczyć się chwilę dłużej.
Wstałem, wycofałem się do ściany, przebiegłem szerokość małej werandy i skoczyłem, a ból, który poczułem po zetknięciu z ziemią, był dopiero początkiem cierpienia, które wyciągnęło po mnie swoje śliskie ramiona.
Nie zmieniło się to zbytnio nawet teraz, kiedy to siedziałem na szczycie schodów werandy i patrzyłem przed siebie, mrużąc nieznacznie oczy podziwiające jaskrawy pomarańcz, róż i krwistą czerwień. O tak, ten ostatni kolor najbardziej mi pasował do takiego zachodu słońca. W ogóle czerwień była moim zdaniem ciekawym kolorem obrazującym skrajne końce największego uczucia: miłość i nienawiść. Namiętność i krew. Było w tym coś fascynującego, jednocześnie dobrze wiedziałem, że czerwony to nie kolor dla mnie, dlatego nigdy go nie ubierałem ani nie miałem żadnego przedmiotu w jej odcieniu. Zdecydowanie bardziej przemawiała do mnie czerń.
Gdzieś z prawej strony rozległ się świst czajnika. To pewnie pani Darkwood planowała zaparzyć sobie melissę, jak robiła to zawsze, od kiedy pamiętałem, każdego dnia, zawsze o tej samej porze. Nawet kiedy przyjeżdżali do niej goście, znajdowała chwilę dla tego małego rytuału. Godne podziwu, ale akurat siedząc na schodach, nie byłem w nastroju do zastanawiania się nad tym, jak wiele podobnych nawyków człowiek jest w stanie wyrobić sobie podczas trwania życia, co innego zaprzątało moją głowę, przed czymś innym chciałem uciec.
Po rzuceniu spojrzenia na dom sąsiadki, wielbicielki ziółka, przeniosłem je na zaparkowany przed moim domem pojazd. Wyglądający na dostawczy, w znajomych barwach, z całkowicie nieznanym dla mnie wnętrzem. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie zejść i nie sprawdzić, co kryje się za jego tylnymi drzwami, ale szybko oprzytomniałem - przecież nie jestem w stanie się ruszyć, wszystkie moje zdolności zostały niedawno zapomniane, pozostało mi tylko siedzieć na tych schodach i nie dać się zwariować. Poza tym ktoś się już przy samochodzie nerwowo kręcił i coś wykrzykiwał.
Patrzyłem na to, a po mojej głowie chodziło jedno pytanie: czy ktokolwiek zdołał dojść do tego, gdzie zaczyna się granica czystego szaleństwa? Taka informacja jeszcze do mnie nie dotarła, a przecież lubiłem czytać wiadomości.
Chyba właśnie znalazłem na sekundę sens życia - być tym, który odkryje granicę początku zachowania wariata. Tylko na sekundę, bo po jej upływie znowu byłem w swoim ciele ze świadomością tego, dlaczego siedzę na zewnątrz domu zamiast w środku, kiedy wciąż jest za ciepło, bym zaczął normalnie funkcjonować przed kolejną lipcową nocą.
Moją uwagę sprzed pojazdu porwał nagły ruch gdzieś z lewej strony ulicy. Spojrzałem tam na czas, by dostrzec bladą dziewczynę ubraną w czarną koronkową sukienkę przed uda. Skrzywiłem się, musiało być jej ciepło w takim ubraniu.
Wygląda jak śmierć, przemknęło mi przez myśl, a do oczu napłynęły łzy. Nagły ciężar spadł mi na plecy, wyrwał z mojej piersi prawie zwierzęcy szloch. Chciałem krzyczeć, znowu chciałem bić, znowu czułem swoje ciało! A to oznaczało, że mogłem go użyć.
Spojrzałem na ludzi tłoczących się przy pojeździe, wykrzykujących komendy, zatrzaskujących drzwi. Spojrzałem na niewielki chodnik na końcu schodów i podjąłem szybką decyzję - pozwolę tragedii potoczyć się chwilę dłużej.
Wstałem, wycofałem się do ściany, przebiegłem szerokość małej werandy i skoczyłem, a ból, który poczułem po zetknięciu z ziemią, był dopiero początkiem cierpienia, które wyciągnęło po mnie swoje śliskie ramiona.
W punkt! Przepiękna forma.
OdpowiedzUsuńZastanawiałam się, co mogło być ta tragedia, bo kompletnie jej na początku nie ma. Taka normalna scenka z końca dnia. Zagęszcza się przy kontemplacji koloru czerwonegoni BAM!
Niezłe napisane.
Nie spodziewałam się, że ten temat będzie tak irytujący :) znaczy się, chodzi mi o to, że podczas czytania, ciagle chcę się dowiedzieć, co to za tragedia, co się wydarzyło, a tu i tak się nie dowiadujesz, bo przecież to scena po tragedii! Bardzo mi się podobało takie dreptanie wokół, zaczynające się od niewinnych ziółek, poprzez niemożność opuszczenia werandy, aż do samochodu i kręcących się wokół ludzi, jakby wszystko to miało jakieś znaczenie dla tej niewypowiedzianej tragedii :) Nie wiem, czy bohater jest ofiarą tragedii, czy może jej sprawcą, to mnie najbardziej w tym tekście zastanawia :) Dobra robota! :)
OdpowiedzUsuńHmmm, zastanawiam się, kogo tu przyprowadziłaś i coś mi się wydaje, że to David. Ten sposób narracji do niego pasuje. A jeśli to on, to wiem, co się wydarzyło wcześniej. Dobry opis emocji, podobało mi się.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam