Z ZIEMI WŁOSKIEJ…
–Maestro! Prosimy na scenę!
Jak zawsze przed koncertem musiałem mieć
kilkanaście minut tylko dla siebie. Żadnych bodźców z zewnątrz. Te chwile były
zawarte w każdym kontrakcie i umowie. Nie było od tego żadnych odstępstw. I tym
razem organizator dopełnił wymaganych warunków. Stałem za czarną kurtyną.
Czułem wszystkimi zmysłami ludzi po tamtej stronie. A oni czuli mnie. Orkiestra
siedziała gotowa. Dyrygent stał obok. Skupiony równie mocno. Światła
filharmonii wiedeńskiej przygasały. Chwilę później zastygły wszelkie szepty
publiczności.
Trzy..dwa…jeden.. kurtyna w górę! Oklaski i
jestem w niebie!
Odkąd pamiętam– gram. Lubiłem muzykę, ale byłem dzieckiem. Chciałem też się
bawić, kopać piłkę i łazić po kałużach. Niestety, zauważono we mnie talent i tylko na tym się skupiono.
Zatem, nie miałem dzieciństwa. Nie
miałem też młodości. Miałem tylko lekcje, ćwiczenia, przesłuchania, koncerty,
konkursy. Mój ojciec, sadysta psychologiczny i fizyczny, niespełniony muzyk,
któremu nie brakowało talentu, ale zabrakło samozaparcia spełniał we mnie swoje
niezaspokojone ambicje. Matka zawsze stała obok. Obojętna i zimna. Nie
rozumiałem do pewnego momentu, dlaczego ojciec mnie nienawidzi. Zrozumiałem później,
gdy dorosłem i uznano mnie za młodego geniusza skrzypiec. Tego wieczoru, gdy po
raz pierwszy zaproszono mnie do zagrania w najwspanialszej orkiestrze świata,
gdy po koncercie noworocznym wróciłem z Wiednia do domu mój ojciec leżał chory.
Promieniałem z radości i szukałem w nim choćby najmniejszego cienia dumy ze
swojego jedynaka. Nie zobaczyłem. Na twarzy zgorzkniałego starca dostrzegłem za
to nienawiść, zazdrość, frustrację i ból goryczy. Ani słowa pochwały. Ani
jednego gestu uznania. Nic. Stałem nad jego łóżkiem i patrzyłem mu prosto w
twarz. A on, ten stetryczały gnom zachrypiał:
– Teraz ci się udało, ale są lepsi od ciebie.
Nic dobrego cię nie czeka.
Z mojej twarzy odpłynęła cała krew.
Spojrzałem na rurki podłączone do tego wstrętnego człowieka, który nawet nie
powinien nazywać się moim ojcem. Podążył za moim wzrokiem i w jego oczach
ujrzałem przerażenie. On już wiedział. Ja też. W domu nie było nikogo oprócz
nas. Jego stan był niestabilny. Mogło się wydarzyć wszystko. Podszedłem do
aparatu z tlenem. Nie mógł nic zrobić. Nie mógł wstać i dać mi w twarz. Nie
mógł zdjąć pasa i uderzyć. On już nie mógł nic, ale ja mogłem zrobić z nim wszystko…
Patrzyłem jak umiera. Jakie to było miłe! Jakże wielką ulgę odczułem, gdy na
monitorze popłynęła jasna, zielona, ciągła linia…
Naturalnie, nikt mnie o nic nie podejrzewał. Bo niby jak? Zadzwoniłem po
karetkę, że ojciec się dusi i nie wiem, co robić. Przyjechali, stwierdzili zgon
i tyle. Jeden z ratowników już przy
wyjściu odwrócił się i zapytał, czy może wziąć dla córki autograf.
– Ja wiem, niech pan mi wybaczy, że w takiej
chwili, ale być może nigdy pana nie spotkam, a nasza rodzina podziwia pana i po
prostu uwielbia.. Bardzo przepraszam..
Dałem mu swoją płytę, na której grałem utwory
mojego ukochanego Jana Sebastiana i podpisałem. Wtedy poczułem się tak jak po
koncercie! Te same emocje. Cudowne uczucie spełnienia, spokoju i szczęścia!
Uścisnąłem rękę ratownika medycznego i otarłem łzę, która nagle pojawiła się na
moim policzku. Łzę wzruszenia i radości..
Wiele czasu spędzałem w Austrii. Koncertowałem też po całym świecie w
największych filharmoniach, z najwspanialszymi muzykami. Byłem szczęśliwy, ale
nie do końca. Pamiętałem tamto uczucie i… brakowało mi tego. Czasem, patrząc w
lustro zastanawiałem się, czy mógłbym to zrobić jeszcze raz. Odpowiedź zawsze
była twierdząca. Podobno, gdy się bardzo czegoś pragnie, to się to spełni…
Po wielkim koncercie we włoskiej La Scala
odbyło się ogromne przyjęcie na cześć muzyków. Na imprezę przyjechali wszyscy
najważniejsi biznesmani, urzędnicy i… ojcowie mafii. Tak, tak. Oni również byli
melomanami, uwielbiali sztukę i często byli też mecenasami wielkich wydarzeń. Życie,
po prostu. Wypiłem nieco więcej szampana niż zwykle. Później odrobinę whisky.
Panie były cudowne. Pachniały jak najpiękniejsze kwiaty. Jedna z nich, młoda
panienka o włosach rudych jak miedź ciągle na mnie spoglądała. Nie mogłem się
oprzeć. Podszedłem i chciałem się przedstawić zgodnie z etykietą. Dziewczyna
uśmiechnęła się i szepnęła:
– Pan raczy sobie ze mnie żartować, maestro?
– W żadnym razie, signorina!
– A, zatem to ja się panu przedstawię. Jestem
Gianna Binenti.
Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach. Stałem
oko w oko z córką największego mordercy we Włoszech! Ojca mafii, która nie
brała jeńców. Potentata i bestii w jednym.
– Jestem zaszczycony!– skłoniłem się
szarmancko i ucałowałem jej dłoń. Spłonęła pięknym rumieńcem.
– Jestem Polakiem, droga pani! Tak u nas
okazuje się szacunek kobiecie. – rozmawialiśmy po włosku. Znałem kilka języków.
– Dziękuję. – wyszeptała Gianna. – Mój papa i
ja jesteśmy pana wielbicielami. Czy mogę pana zaprosić do nas do domu?
Znalazłby pan dla nas chwilę?
Na te słowa liczyłem. W mózgu coś mi
przeskoczyło. Zapaliła się lampka, która za nic nie chciała zgasnąć.
– Z największą przyjemności, jeśli pani
ojciec potwierdzi zaproszenie.
– Och, to oczywiste, maestro! Zaraz sam to
pan usłyszy od papy!
Podałem jej ramię, a ona zaprowadziła mnie do
stolika, przy którym siedział ON! Czterech ochroniarzy udawało gości, ale
bacznie obserwowali każdy ruch i gest szefa oraz pozostałych uczestników
przyjęcia. Doszliśmy do stolika. Gastano Binenti palił cygaro i wydawał się
zadowolony z mojego przyjścia. Był przystojnym, starszym panem i nie wyglądał
na mordercę. Jednak jego oczy…
– Papa, zobacz kogo udało mi się
przyprowadzić! – radośnie oznajmiła Gianna.
Skłoniłem się przed Gastano. On skinął ręką z
aprobatą i wskazał mi miejsce przy stoliku.
– Jestem zaszczycony, maestro! Od dawna
chciałem pana poznać.– odezwał się głosem miękkim, prawie łagodnym z
charakterystyczną chrypką południowca.
– Nie ukrywam, że ja również chciałem pana
poznać. Jest mi bardzo miło.– odwzajemniłem komplement.
– Cóż
ja! Zwykły fabrykant! Pan, maestro, to jest ktoś! Napijemy się czegoś?–
podniósł lekko dłoń i już przy stoliku było dwóch kelnerów. Zamówiłem jeszcze
jedną whisky. Gastano wziął to samo.
– Dla ciebie, moja droga? – zwrócił się do
córki.
– Proszę odrobinę szampana.
Chwilę później mieliśmy wszystko na stoliku.
Ochroniarze wyglądali jak surykatki.
– Papa, zaprosiłam pana do nas do domu i
maesto się zgodził!
– To będzie dla nas prawdziwy zaszczyt!–
szczerze ucieszył się mafioso. – Kiedy może nas pan odwiedzić?
– Choćby jutro. Mam kilka dni wolnych, które
chciałbym spędzić inaczej niż dotychczas.
– Maestro, przecież pana życie jest takie
cudowne!– szczebiotała Gianna. – Koncerty, wyjazdy, piękne miejsca. To
fascynujące!
– Owszem, droga pani, to wszystko prawda.
Ogromna radość i szczęście przepełnia mnie, gdy stoję na scenie i gram, jednak
po koncercie, po przyjęciach i balach wracam do pustego pokoju w hotelu. Jestem
sam. Nie ma nikogo. Pustka. A później nowe miejsce, nowy koncert i nowa…
pustka…– wpadłem w melancholijny ton, aby zaproszenie do domu Binentich nie
było tylko jednorazową kawą.
– To bardzo smutne… nie pomyślałam o tym… –
dziewczyna spuściła głowę w zadumie.
– Och, nie chciałem pani zasmucać! Proszę się
tym nie przejmować. Przywykłem do takiego trybu życia.
– Tak sobie myślę, maestro, że mamy wiele
wspólnego. – odezwał się Binenti. – A, co by pan powiedział, gdybym zaprosił
pana do swojego domu na te kilka dni, które ma pan zamiar spędzić w naszym
kraju? Chciałbym pana bliżej poznać.
– Jeśli nie sprawię kłopotu, to z największą
przyjemnością przyjmę zaproszenie.
– W takim razie jutro w południe przyślę po
pana kierowcę.– Mafioso wstał. Wstałem i ja. Wtedy on wyciągnął do mnie dłoń.
Byłem najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Gastano Binenti uścisnął mi
rękę, a jutro będę gościem w jego domu!
Czułem pod skórą, że nadchodzi nowe..
Pięć następnych dni było dla mnie
najpiękniejszymi chwilami. Co prawda, papa był niezwykle zajęty „interesami”,
ale z córką bardzo się do siebie zbliżyliśmy. O, nie! Nie o takim zbliżeniu
mówię! Życie mi było miłe! Zakochałem się w Giannie, tak prawdziwie. Ona we
mnie też. Wkrótce wyjechałem w trasę. Z każdego zakątka świata słałem jej
prezenty. Gianna uwielbiała malarstwo. Po koncertach odwiedzałem galerie i
wystawy. W Paryżu natknąłem się na wystawę zbiorową, gdzie urzekły mnie prace
pewnego malarza z Polski. Obrazy przedstawiały świat, jakiego nie ma w
rzeczywistości, a może jest tylko, że nie każdy może go zobaczyć. Piramidy,
białe światło, kilka słońc i mityczne kręgi. Każdy obraz miał swoją
niepowtarzalną muzykę. Zakupiłem od artysty dwie prace. To był starszy już
człowiek o imieniu Józef. Niezwykle sympatyczny. Wysłałem do Gianny jeden z
obrazów, a malarz zgodził się nawet na skreślenie kilku słów dedykacji dla
„narzeczonej”. Była zachwycona.
Innym razem, po koncercie w
Krakowie znalazłem się na wernisażu krakowskiego artysty malarza. Pan Kazimierz
wystawił swoje prace, na których w nieco rozmytych, pastelowych barwach
pyszniły się pejzaże polskich łąk, dworki wśród starych drzew, jeziora w
mglistych obłokach. Od artysty również zakupiłem dwa obrazy i oba wysłałem do
Włoch. Gianna nie posiadała się z radości, gdy zobaczyła obraz starego dworku.
Pytała, czy w Polsce są takie miejsca, bo chętnie by sobie taki dworek kupiła.
Uruchomiłem kontakty i znalazłem piękny, aczkolwiek zaniedbany dworek na
sprzedaż. Powiedziałem Giannie, że może być nasz pod warunkiem, że zamieszka w
nim razem ze mną. To było preludium do oświadczyn. Nie zostałem odrzucony. Musiałem
tylko uzyskać zgodę od papy…
Po roku zabiegów o rękę
Gianny zdecydowałem się na przedstawienie mojej kandydatury jej ojcu. To było
bardzo stresujące, ale okazało się, że nerwy były zupełnie niepotrzebne. Papa
zgodził się na nasze małżeństwo. Z okazji zaręczyn wydał wielkie przyjęcie, na
którym ogłosił wszystkim dobrą nowinę. Ślub zaplanowaliśmy we wrześniu. Do
wesela zostało raptem cztery miesiące…
Mój agent dwoił się troił,
żeby dopasować wszystkie terminy. Tabloidy i portale plotkarskie oraz brukowa
prasa nie dawały nam spokoju. Paparazzy szaleli. Nie wiedziałem, że jeden z
synów Enzo Ferro też był zakochany w Giannie. Chyba nikt o tym nie wiedział..
Przygotowania szły pełną
parą. W sumie nic nas nie obchodziło. Papa wynajął najlepszych ludzi do obsługi
wesela. My cieszyliśmy się sobą. Pewnego poranka siedzieliśmy w salonie papy, w
którym mieściła się imponująca kolekcja białej broni z całego świata. Był nawet
manekin ubrany jak prawdziwy samuraj uzbrojony w katanę i wakizashi.
Piliśmy poranną kawę, gdy
lokaj zapowiedział gościa. Był to Jacob Ferro syn Enzo…
Jacob wszedł do salonu z uśmiechem i
rozłożonymi ramionami w geście powitania. Rodziny znały się od wielu pokoleń,
więc Gianna wstała i przyjaźnie uściskała gościa. Jacob podał mi rękę i złożył
gratulacje. Usiedliśmy, a Jacob zaczął wypytywać o przygotowania. Gianna
opowiadała, a ja bacznie przyglądałem się Jacobowi. Coś mi w nim nie pasowało.
Wyczułem w nim napięcie, nerwowość zakrywaną maską pozornego zainteresowania
weselem. Facet rzucał nerwowe spojrzenia w stronę ogrodu, gdzie nawet ogrodnik
był ochroniarzem i nosił broń. Na mnie zupełnie nie patrzył. Unikał mojego
wzroku. Nagle wstał. Spod marynarki wydobył benelli kaliber dwadzieścia dwa.
Zbladłem. Pierdolony Włoch celował we mnie! Obok siedziała miłość mojego życia,
a ten gnojek we mnie mierzył!
– Miała być moją żoną –
wysyczał przez zęby– a ty, polaczku nagle popsułeś mi szyki!
Poczułem wściekłość, ale mój
mózg zaczął pracować na ogromnych obrotach. Spojrzałem na Giannę. Była blada
jak ściana i ze strachu wcisnęła się w ratanowy fotel. Tuż za mną stał samuraj.
Coś przyszło mi do głowy. Musiałem grać na zwłokę.
– Jacob, porozmawiajmy.–
odezwałem się cicho i uniosłem ręce do góry w geście pozornego poddania.
– Nie mamy o czym, polaczku!
– syczał Jacob, a w kącikach jego ust pojawiła się biała ślina.
Wiedziałem, że nie odpuści.
Wiedziałem też, że nie możemy zawołać po pomoc, bo głupi Włoch wystrzeli mi
prosto w twarz.
– W takim razie, Jacob na co
czekasz? Strzelaj! – powiedziałem bardzo niskim głosem, patrząc mu prosto w
oczy.
– Jesteś twardy, polaczku! –
Włoch patrzył na mnie z nienawiścią. Chyba spodziewał się, że będę prosił,
płakał i skamlał. To się skurwiel przeliczył. Nagle moja narzeczona wstała.
Ruch odwrócił uwagę Jacoba. Spojrzał na dziewczynę.
– Jacob, opuść broń.
Cokolwiek zrobisz i tak już nie żyjesz. Mój papa… – szepnęła słabym głosem.
– Wiem, ale on też nie będzie cię miał!
– W takim razie musisz zabić
i mnie!– wyszeptała Gianna i rzuciła się w moją stronę. Teraz czas
przyspieszył. Jacob zgłupiał na chwilę, ale w następnej sekundzie odzyskał
równowagę. Wstałem powoli z fotela. Gianna stała przede mną. Odsunąłem ją za
siebie. Wcisnąłem się z Gianną za fotel. Cały czas patrzyłem Jacobowi prosto w oczy. Adrenalina
szalała w moim ciele. Zrobiłem krok w tył. Na plecach poczułem rękojeść katany.
Modliłem się, żeby była prawdziwa i ostra. Z lewej strony stała moja
narzeczona. Jacob napawał się tym widokiem. Głupi Włoch. Zwlekał nie wiadomo po
co, czym dawał mi czas na ocenę sytuacji. Kiedyś brałem lekcje szermierki. Tak
dla zabawy. Miałem nadzieję, że właśnie teraz mi się przyda kilka wskazówek,
które zapamiętałem. Sięgnąłem ręką za siebie. W dłoni poczułem chłodną rękojeść
miecza. Jacob nie był głupi. Zauważył, że coś kombinuję.
– Jeden ruch, polaczku!–
wysyczał znowu, a drobinki jego śliny rozprysły się w świetle porannego słońca.
Nie miałem już na co czekać.
Jacob odbezpieczył broń. To były sekundy. Wyszarpnąłem katanę z pochwy. Stal
błysnęła w powietrzu. W tym samym czasie broń Jacoba wystrzeliła… Gianna zasłoniła
mnie swoim ciałem i padła na pastelowy dywan, na którym zaczęła pojawiać się
czerwona plama jej krwi… Obaj staliśmy jak skamieniali. Na szczęście to ja
pierwszy odzyskałem władzę umysłu. Zamachnąłem się i miecz samurajski ze świtem
przeleciał w powietrzu, ścinając głowę pierdolonego Włocha. Zacząłem wyć jak
potępieniec. Dopadłem do truchła Jacoba i siekałem jego podłe ciało. Nawet nie
zauważyłem, że w salonie byli już wszyscy ochroniarze i służba.. Ciąłem dalej.
Nikt mi nie przerwał…
Nie pamiętam pogrzebu. Nic nie
pamiętam. Nie chcę pamiętać. Nie żyłem. Nie chciałem oddychać. Moja Gianna..
Moja jedyna.. Gastano Binenti
wypowiedział wojnę rodzinie Ferro. Zapowiedział, że zniszczy ich wszystkich.
Mnie otoczył opieką jak własnego syna. Po dwóch tygodniach zaczęliśmy rozmawiać
o tym, co i jak się stało. Miałem do niego tylko jedną prośbę.
– Panie Gastano, proszę, aby
pan mi pozwolił włączyć się w wendettę.
Mafioso patrzył na mnie tymi
swoimi przenikliwymi oczami, jakby sprawdzał moją wiarygodność, lojalność i
siłę. Pokiwał głową ze zrozumieniem. Teraz zauważyłem, że strasznie osiwiał
przez te kilka dni.
– Dobrze, Karolu. Dobrze. –
wyszeptał. – Masz to tego pełne prawo. Jak to widzisz?
– Panie Gastano…– zacząłem.
Przerwał mi.
– Mów do mnie „papa”.
Traktuję cię jak syna.
– Papa.., więc myślę sobie
tak. Rodzina Ferro prowadzi interesy na całym świecie. Wszędzie ma swoich
ludzi. Ja też jeżdżę po świecie. Znam włoski, francuski i angielski. Na
przyjęciach, na które jestem zapraszany baluje śmietanka towarzyska, wśród nich
Ferro…
Gastano słuchał uważnie.
Analizował możliwości. Jako Włoch, najchętniej po prostu wpadłby z giwerami do
każdego z domów rodziny starego Enzo i rozwalał ich osobiście. Jednego po
drugim, wydłubując oczy i ucinając języki, ale wiedział, że nie tak trzeba to
załatwić.
– Jak chcesz to robić? Broń
odpada..
– Są inne sposoby…
Wróciłem
na trasę koncertową. Każdy występ dedykowałem w swoim sercu mojej Giannie.
Nigdy wcześniej tak nie grałem. Publiczność szalała z zachwytu. Byłem dla nich
bogiem. Możni tego świata jeden przez drugiego zabiegali o moje względy.
Kobiety chciały mieć ze mną dzieci. Ja żyłem tylko od koncertu do koncertu. Od
śmierci do śmierci. Zabijałem swój ból
każdą ofiarą.
Wszystko okazało się
banalnie proste. Wybraliśmy z papą broń w sumie niewykrywalną. Nikt mnie nie
podejrzewał. Przecież byłem bogiem! Na
przyjęciach pojawiali się Ferro. Wiedziałem o tym, ponieważ w kontraktach
miałem nowy paragraf, który zobowiązywał organizatora do ujawnienia mi listy
gości, którzy będą uczestniczyć w przyjęciach. Ze względów bezpieczeństwa,
rzecz jasna. Przecież wszyscy wiedzieli, co mi się przytrafiło. Nie wiedzieli
jednak, że poćwiartowałem Jacoba. Ta
wiadomość nigdy nie wyciekła z domu Gastano. Prasa napisała tylko, że w obronie
własnej raniłem Jacoba, który mimo szybkiej akcji ratowniczej nie przeżył. Papa
przydzielił mi dwóch drabów, którzy czuwali nad moim bezpieczeństwem i pomagali
w dokonywaniu zbrodniczej zemsty.
Scenariusz był w zasadzie
taki sam. Różnił się tylko okolicznościami. Dostawałem listę gości, wybierałem
ofiarę i pozwalałem jej zbliżyć się do siebie na przyjęciu. Ofiara była szczęśliwa,
że może przez chwilę przebywać w blasku mojej sławy. Pod koniec imprezy, gdy
ofiara była już dostatecznie upojona radością i alkoholem dolewałem kilka
kropel trucizny do strzemiennego i.. dziękując za wspólny wieczór, odchodziłem.
Trucizna była skonstruowana
tak, że działała dopiero po kilku godzinach. Czasem nawet po dwóch dobach.
Pracowali nad nią ludzie od papy. Wywoływała powolne zatrzymanie akcji serca.
Powolne. Każdy lek przyjęty w trakcie działania trucizny potęgował jej
działanie. Sprytne? Owszem. I tak nasza cicha, ale skuteczna wendetta trwała
kilka lat. Rodzina Enzo malała. Nikt nie podejrzewał ani mnie, ani Gastano.
Włosi są zabobonni i każdą śmierć w rodzinie przypisywali klątwie, jaką
ściągnął na nich Jacob.
Pewnego dnia grałem we
Francji. Jeden z synów tamtejszych bossów miał być na koncercie. Chłopak
pochodził z rodziny Ferro. Dostałem listę gości przyjęcia wydawanego na moją
cześć. Był na niej. Miałem więc robotę do wykonania.
Koncert zakończył się jak zwykle pełnym
sukcesem. Byłem radośnie podniecony. Godzinę po występie zawitałem na bal.
Wielka gala jak zawsze. Wzrokiem ogarnąłem salę. Robiła wrażenie. Kryształowe
lustra i żyrandole rzucały magiczne refleksy. Radosny gwar i subtelne śmiechy
pań tworzyły piękną harmonię z muzyką, która sączyła się ze zgrabnie ukrytych
głośników, nie zakłócając rozmów. Moi ludzie już wiedzieli, który stolik
zajmuje młody Ferro. Zacząłem przechadzkę po sali…
Młody Ferro siedział przy
stoliku z trzema facetami. Widziałem jego profil. Miał ładne rysy twarzy. Nie
wyglądał na Włocha. Jego jasne włosy były lekko zaczesane do góry. Podczas
moich obserwacji podeszła do mnie grupka ludzi, gratulując koncertu. To
zwróciło uwagę młodego Ferro. Podszedł również i już był mój.
Zaprosił mnie do stolika.
Rozmawialiśmy, piliśmy jak starzy znajomi. Co chwila ktoś do mnie podchodził po
autograf lub choćby uścisnąć mi dłoń. Noc stawała się brzemienna i czułem się
już nieco zmęczony. Czas zakończyć sprawę. Gdy po raz ostatni zamówiłem kolejkę
młody Ferro był już nieco wstawiony. Zostaliśmy sami przy stole. Kelner
postawił na blacie nasze drinki i szybko się oddalił. W mankiecie koszuli
miałem spinkę, w której znajdowała się trucizna. Wziąłem szklankę do ręki i
wprawnym ruchem nacisnąłem spinkę mankietu. Krople spłynęły do drinka. W
trakcie manewrów cały czas mamiłem rozmową moją ofiarę, która niczego się nie
spodziewając bawiła się świetnie.
– No, przyjacielu!–
zawołałem głośno. – Czas na strzemiennego, bo już dość późno!
– Ech, maestro! – mlasnął już
dość niewyraźnie Ferro. – Ma pan tęgą głowę! Nie to co ja!
– Dasz radę, przyjacielu!
No, to na pożegnanie! – uniosłem swoją szklankę. Ferro wziął drinka i stuknęliśmy się szkłem. Już miał wypić, gdy
nagle przy stoliku pojawiła się dziewczyna o śniadej karnacji i kruczoczarnych
włosach. Ze śmiechem zabrała szklankę z dłoni chłopaka, stuknęła w moją wesoło wołając:
– Maestro, on już chyba nie
da rady! Ja z panem wypiję!– i nim zdążyłem cokolwiek uczynić wychyliła drinka
do dna.
Oniemiałem. Nie znałem tej
dziewczyny i nie chciałem wiedzieć kim ona jest. Podziękowałem zatem szybko za
towarzystwo i czym prędzej wyszedłem z przyjęcia. Nazajutrz wyjechałem z
Paryża.
Leżałem na tarasie w domu Gastano.
Odpoczywałem po trasie. Ostatnia akcja wytrąciła mnie nieco z równowagi.
Musiałem odpocząć. Gdy tak sobie drzemałem przyszedł lokaj i poinformował mnie,
że ktoś do mnie dzwoni. Skinąłem głową, że odbiorę. Lokaj podał mi telefon.
– Słucham!– rzuciłem
niedbale.
– Dzień dobry, maestro!– w
słuchawce odezwał się bardzo zapłakany głos kobiety.– Maestro wybaczy, że
ośmielam się dzwonić, ale mam ogromną prośbę. Nazywam się Emanuela Peria. Nie wiem jak mam to panu powiedzieć…
– Proszę mówić, słucham w
czym mogę pomóc?– nazwisko nic mi nie mówiło.
– Otóż, wczoraj wieczorem
zmarła nagle moja córka. Jutro jest pogrzeb. Ona pana uwielbiała. Chcę pana
prosić o wykonanie Adagio na jej pogrzebie…– kobieta zawiesiła glos. Jej prośba
mnie nieco zdenerwowała. Za kogo ona mnie ma? Nie jestem pogrzebowym grajkiem,
na Boga! Opanowałem jednak emocje i jak najłagodniej powiedziałem do telefonu:
– Łaskawa pani, bardzo mi
przykro z powodu śmierci pani córki, ale nie grywam na pogrzebach.
– Och, maestro! Nie chciałam
pana obrazić! – przestraszyła się kobieta po drugiej stronie.– Proszę tylko o
zagranie jej ulubionego utworu. Tylko dla niej. Nikt nie musi wiedzieć, że to
pan. Zorganizujemy wszystko tak, żeby nikt pana nie zobaczył. Chodzi tylko o
spełnienie ostatniej woli mojej córki. Tuż przed śmiercią wyraziła takie życzenie.
W przeciwnym razie nigdy nie ośmieliłabym się do pana dzwonić!– tłumaczyła rozedrganym
głosem. Zastanowiłem się. W sumie, jeśli tak zorganizują, to czemu nie!
– Dobrze. Skoro pani
zorganizuje wszystko tak, aby nikt nie wiedział o mojej obecności, to zagram.
W słuchawce nastała cisza.
Po chwili kobieta odezwała się przez łzy.
– Bardzo dziękuję. Jestem
zobowiązana. Pogrzeb Any jest jutro w południe. Około godziny jedenastej
przyślę po pana samochód. Wszystko odbędzie się w największej tajemnicy. Bardzo
dziękuję.– i połączenie zostało zakończone.
Usiadłem na kanapie. Spoglądając
na winnicę zastanawiałem się po jaką cholerę się zgodziłem. Sam do siebie
zaśmiałem się głośno! Ot, światowej sławy skrzypek zagra na pogrzebie! Ha, ha!
Nazajutrz o umówionej godzinie zajechała limuzyna z
zaciemnionymi szybami. Papa upierał się, żeby jeden z ochroniarzy pojechał ze
mną. Gastano dziwił się, ale nie komentował. Nakazał tylko ostrożność. Jechaliśmy
około piętnastu minut. Mały cmentarzyk otoczony był drzewami. Kierowca limuzyny
stanął na niewielkim wzniesieniu skąd widziałem wszystko doskonale. Biała
kapliczka jaśniała na końcu cmentarza. Zauważyłem, że tuż przy kaplicy otwarto
pieczarę. A więc tam będzie złożone ciało dziewczyny. Na cmentarzu jeszcze
nikogo nie było. Wszyscy siedzieli w kościele na mszy żałobnej. Zapytałem
kierowcy, gdzie mam grać. Odpowiedział, że wszystkim zajmuje się mistrz
ceremonii, który zmierzał już w naszą stronę. Kaplica miała niewielką wieżyczkę
i właśnie tam mnie zaprowadzono. Widziałem wszystko jak na dłoni– cały cmentarz i rzecz jasna, grobowiec rodziny Peria. Za to nikt nie mógł
dojrzeć mnie. Mistrz ceremonii poinformował również, że uczestnicy pogrzebu nie
mają pojęcia o mojej obecności, ponieważ spodziewają się tradycyjnie muzyki
mechanicznej. Byłem zadowolony, choć nieco głupio się czułem, ale było już za
późno, żeby się wycofać.
Przygotowałem skrzypce i czekałem
na orszak pogrzebowy. Wkrótce pod bramę cmentarzyka zaczęły podjeżdżać
samochody. Wielki wóz pogrzebowy wtoczył się po wysypanej białym kamieniem
drodze. Pracownicy zakładu pogrzebowego sprawnie wysunęli trumnę. Sześciu
mężczyzn stało obok samochodu, aby na własnych ramionach zanieść trumnę z
ciałem dziewczyny na miejsce wiecznego spoczynku. I wtedy go zobaczyłem!
Niezwykle jasne włosy lśniły
w południowym słońcu! To był młody Ferro! Czyli, że ta dziewczyna… Nie, to
niemożliwe! Spojrzałem jeszcze raz. Nie myliłem się. Chłopak stał tuż przy
trumnie. Nie widziałem jego twarzy, był za daleko, ale jego postawa zdradzała
rozpacz. Przypomniałem sobie swój ból po stracie ukochanej Gianny. Wszystko wróciło.
Wszystko. Teraz on stał nad trumną swojej narzeczonej, mojej ostatniej, choć
przypadkowej ofiary i poczułem… satysfakcję! O wiele
większą niż ta, która towarzyszyła każdej mojej zbrodni. Nareszcie dostałem to,
czego szukałem. Niezamierzenie dokonałem zemsty najokrutniejszej! Zadałem niezwykle
trafny cios, sprawiłem największy ból wrogowi i poczułem się tak jak wtedy, gdy
siekałem kataną ciało Jacoba..
Nigdy wcześniej i nigdy później nie
zagrałem Adagio tak, jak tego dnia na pogrzebie narzeczonej młodego Ferro. Każdy
dźwięk drżał w moim ciele. Grałem dla Gianny, dla Any i dla siebie. Tym utworem
pożegnałem moją miłość i zemstę. Czułem spełnienie, bezgraniczne szczęście i
nadchodzące, nowe życie zrodzone na cmentarnej ziemi włoskiej…
Czas do Polski…
MAG
Listopad 2017r.
Wow. Z tego możnaby powieść napisać. bardzo dobra historia. miłość, śmierć, nienawiść, zemsta... nieźle. całkiem nieźle.
OdpowiedzUsuńDzięki :) Przypadkowo wyszło mi romantycznie nieco. Chyba pierwszy raz w życiu. ;) Ale zabójca też człowiek przecie... ;)
OdpowiedzUsuńSuper ekstra! Opowiadanie wciągnęło mnie jak jak olenderskie bagienko. Chlup i po mnie! Bardzo rozsądnie udało ci się wybrnąć z karkołomnego tematu, brawo! Przybyłam, przeczytałam, uwierzyłam. Ogólnie trafiłaś w moje wyobrażenie o mordercach, że jest to rodzaj imperatywu, właściwości osobistej. Jedynie czego mi zabrakło, co myślę, jest nieodłączne w przypadku takich ludzi, którzy lubią występować, to zabrakło mi elementu samofascynacji, albo być może go przeoczyłam. Podejrzewam, że bohater by się cieszył wzmiankami o sobie, kolekcjonował wycinki z gazet czy coś takiego. Co bardzo podziwiam, to bohater mimo mojej niechęci, wzbudził też sympatię. :D Zgadzam się, że mogłaby to być powieść, sam temat jest bardzo rozwojowy!
OdpowiedzUsuńA, dzięki wielkie! U mnie jest tak- przychodzi jakaś postać i sobie później robi co chce. Ja tylko spisuję co i jak. ;) Cholernik bardzo się kocha, wystarczyło stwierdzenie, że jest w niebie i, że jest bogiem. Narcyz, ale powściągliwy. Zwyczajny psychol, których czasem się nawet lubi ;) Pewnie ma też facebooka..nie wiem, bo już poszedł, a po metrażu plącze mi się jakaś baba i koniecznie chce,żebym o niej napisała na następny tydzień.. A w powieściach jak w związkach długotrwałych- chyba bym się nie sprawdziła. ;) he he. Pozdrawiam cieplutko! :)
OdpowiedzUsuńHej :)
OdpowiedzUsuńKiedy coś wtrącasz w zdaniu, pamiętaj o przecinkach, które muszą rozdzielać to wtrącenie od głównego zdania. Poza tym przed dywizjami stawiamy spację, zapis "mial- dlatego..." jest niepoprawny właśnie przez ten brak spacji.
Zgadzam się z przedmówcy niani, świetny tekst, z którego możnaby zrobić dłuższą opowieść. Przedstawiłam okoliczności, w jakich Karol stal się mordercą, przekazała jego smutną historię i pozwoliłam jego emocjom wniknąć w słowa tekstu, by później dopadły one czytelnika. Ładnie wykorzystany temat.
Pozdrawiam :)
Chyba najlepsza historia z tego tygodnia, ale pewnie mówię tak, bo jak widzę włoską mafię w tekście, to zaczynam się szczerzyć jak głupia. Podobało mi się, naprawdę mi się podobało. Wspaniała historia o miłości i zemście w asyście muzyki. Pisz mi tak więcej.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam