Tablica ogłoszeń


Grupa Kreatywnego Pisania to długoterminowy projekt cotygodniowych wyzwań pisarskich z wykorzystaniem writing prompts. Więcej znajdziesz w zakładce "O projekcie".



Temat

Temat na tydzień 129:

To było bardzo kłopotliwe. Nigdy nie miał ofiary, która odniosłaby porażkę w umieraniu.

klucze: klucz, wymiana, akcesoria, niedobre.

Szukaj tekstu

poniedziałek, 6 listopada 2017

[64] That saved a wretch like me ~Miachar



Mój bohater ma nazwisko, które jest identyczne z tytułem tekstu MAG z poprzedniego tygodnia. Nie jest to zapożyczenie, ale czysty zbieg okoliczności – potrzebowałam tłumaczenia jednego słowa; jakoś tak wyszło, że jest identyczne. Chyba nadajemy z MAG na podobnej fali. Pozdrawiam ją (Cię!) serdecznie!

– Wise men say: only full rush in – Elvis słodził swoim głosem powietrze w pokoju. – But I can’t help falling in love with you...
Nie psując tempa, wtórowałem mu, a sucha ścierka deportowała kurz ze stali na podłogę. Odrobinę romantyczna atmosfera wypełniała całe pomieszczenie, choć właściwie zupełnie tu nie pasowała. Szczerze mówiąc, niewiele przedmiotów w tym pokoju do siebie
pasowało, ale to nie stanowiło dla mnie problemu. Dla innych jednak moglo. Ciemne ściany i jasne meble to dobry kontrast, ale tutaj mocno raził w oczy. Do tego przyciężkie zasłony, które pasowały raczej do komnat jakieś szanownej średniowiecznej szlachcianki, nie do pokoju muzyka, ale nie miałem dość samozaparcia, by się ich pozbyć. W ogóle przez trzy lata, jak tu mieszkałem, zdołałem przywyknąć do tego niecodziennego i kiczowatego wyglądu. Burgundowa otomana była dla mnie dobrym miejscem na odpoczynek po ćwiczeniach, duży obraz na przeciwległej do drzwi ścianie nie należał do grona największych dzieł sztuki, ale mnie się podobał z tą swoją ciemną aurą i królującym brązem. Poza tym – i co najważniejsze – ten pokój miał doskonałą akustykę, tylko tutaj tak dobrze mi się grało, szlifując swój warsztat. A do tego stare biurko z ukrytym w nim sekretarzykiem, gdzie spokojnie mogłem trzymać swój mały arsenalik z bronią. To był pokój, gdzie ja – znany skrzypek i skryty płatny zabójca – mogłem być naprawdę sobą.
– For I can't help falling in love with you. – Elvis zakończył jeden ze swoich największych utworów, a ja odłożyłem szmatkę na blat białego, kawowego stolika.
– Gotowe – wyszeptałam i uśmiechnąłem się pod nosem. Niż prawie lśnił nowością, tak dobrze udało mi się zetrzeć z niego pozostałości po piachu i kilku kroplach krwi. Wyprostowałem się i rozciągnąłem lekko, a następnie wyłączyłem odtwarzacz. Dość starych przebojów jak na jedno przedpołudnie.
Chwyciłem za pudełko leżące dotychczas na stoliku i włożyłem do niego ostrożnie niż, po czym schowałem do biurka. Na razie nie powinien być potrzebny – mój służbowy, nocny telefon na razie milczał, nie musiałem więc szykować się na dokonanie kolejnej zbrodni. Świetnie. Zamiast tego mogłem chwycić, a skrzypce i trochę pograć.
Moi rodzice śmiali się, że urodziłem się z tym instrumentem w dłoniach, a i kiedy zacząłem sięgać dłońmi do kuchennego stołu, miałem zwyczaj uderzać palcami w blat. Klawisze stanowiły moją mniejsza muzyczna miłość, której oddawałem się tylko wtedy, kiedy naprawdę miałem na to ochotę. Jako zdolny muzyk byłem chlubą swojej rodziny, która mogła się chwalić: Widzieliście naszego Nikolasa w gazecie? Takiego mamy sławnego krewnego, ot co! Do tego czuła się zobowiązana co jakiś czas pytać mnie o pożyczkę, jakbym na swoim graniu w jednej z najlepszych orkiestr świata zarabiał kokosy.
Może i zarabiałem. Ale nie na muzyce, o czym nie mogłem nikomu powiedzieć, inaczej wydałbym na tę osobę wyrok śmierci.
Jak to się stało, że zostałem zabójcą na zlecenie? Zaczęło się od koncerty w Japonii, gdzie pewnej nocy między kolejnymi występami zapuściłem się w nieznana część Nagasaki i byłem świadkiem morderstwa. Sprawcą tego przestępstwa nie mógł mnie zabić – cały świat dość szybko obiegłaby wieść, że oto zabito jednego z najlepszych muzyków ostatniej dekady – dlatego też zaproponowano układ: szef całej tej bandy zabójcy wyszkoli mnie i wcieli w szeregi, a ja nigdy nie wyznam, co widziałem. Oczywiście dano mi wybór: dołączę do nich albo odejdę, by za jakiś czas któryś z morderców mnie dopadł i ukatrupic w takich sposób i w takich okolicznościach, że nikt by nie umiał tego wyjaśnić. Chciałem żyć, dlatego zgodziłem się na szkolenie. Akurat po tournee w Azji miałem mieć kilka miesięcy spokoju, to był idealny czas, by trenować i zabić swoją pierwszą ofiarę podczas egzaminu.
Uczyniłem to i oto jestem. W ciągu dnia i wieczorami gram, gdzie to tylko możliwe, a nocami, kiedy tylko zadzwoni skrywany przed resztą świata telefon, morduję za pieniądze. To składa się na całą moją egzystencję.
– No i fajnie – powiedziałem, po czym przeszedłem przez środek pokoju, zbliżając się do otomany, na której spoczywał mój futerał. Trzymałem nim tylko skrzypce (broń przenosiłem w inny sposób), które właśnie wydobywałem na światło dzienne.
Nastroiłem instrument i już gotowy byłem na pierwsze przejmujące pociągnięcie smyczkiem, kiedy odezwał się mój telefon. Nie był to ten nocny – dlaczego poczułem ulgę? – lecz ten prywatno–zawodowy, łączący mnie z normalnym światem, nie innymi zamieszanymi w zabijanie na zlecenie.
Potrzebowałem kilkunastu sekund na zlokalizowanie go w pogrążonym w półmroku pokoju, ale udało mi się go znaleźć na podłodze pod jedną z ciężkich zasłon. Nie zastanawiałem się, jak tam trafił, po prostu odchrząknąłem i odebrałem, przybierając profesjonalny ton.
– Sean Divina, słucham.
– Cześć, Sean! – zapiął mi do ucha mój agent muzyczny. Na chwilę odjąłem telefon od ucha, byle tylko na nowo moc w nim słyszeć. Chyba powinienem uświadomić mężczyznę, że nie jest kogutem i nie musi wyrażać się w taki sposób. – Co słychać? Jak powrót?
Wczorajszego wieczoru wróciłem do mieszkania po tygodniu grania minikoncertów na Zachodnim Wybrzeżu, gdzie dość dobrze mi zapłacono i gdzie znalazło się kilka dziewcząt chętnych na jednorazową przygodę. Uśmiechnąłem się pod nosem, przypominając sobie jedną z nich. Tę, która pewnie wciąż leży gdzieś z resztkami trucizny w organizmie. Zabita na zlecenie męża za liczne zdrady. Normalka.
– W porządku, jestem cały i zdrowy, ręka nie boli mnie od ilości autografów, a twarz od ciągłego uśmiechania się wśród fanów. Było dość kameralnie, ludzie jacyś tacy sztywni, ale ogólnie było w porządku.
W porządku. To była moja ulubiona odpowiedź na pytanie co słychać? lub jak leci? Przed wyjazdem do Japonii lubiłem relacjonować swoje życie – od wywiadów musiało poprzewracać mi się w głowie – jednak kiedy wykonałem pierwsze zlecenie, zacząłem ukrywać pewne rzeczy, a to zdanie pozwalało mi mieć minimalną kontrolę nad tym, kto się mną interesuje i pozwalało domyślać się motywu pytania. Mój agent słyszał tę odpowiedź kilkanaście razy w ciągu tygodnia, przywykł do tego, że jestem raczej typem milczka. No i dobrze, chciałem, by inni tak właśnie myśleli. Nie byłem pod wypowiadania słów, tylko od tworzenia muzyki. Mowy pozostawiłem mówcom.
– Aha, to fajnie. Słuchaj, Sean… Jest taka sprawa…
Nie lubiłem, kiedy zaczynał gadkę w ten sposób. Przerywanie wypowiedzi dla niepotrzebnych pauz i marnowanie czasu było czymś strasznie irytującym, szczególnie przez telefon. Zwracałem już na to uwagę agentowi, ale zdawał się w ogóle nie widzieć problemu. Pacan jeden.
– Do rzeczy – rzuciłem szorstko i zdecydowałem się wreszcie odłożyć skrzypce. Trzymanie ich w ręce podczas rozmowy jedynie męczyło mi mięśnie.
Instrument wrócił do futerału, a ja ruszyłem w stronę przestronnej białej kuchni, gdzie było nijako w porównaniu do pokoju, który opuściłem, ale gdzie mogłem znaleźć puszki piwa imbirowego, którym zawsze leczyłem się po powrocie z trasy. Czekając na jakąkolwiek odpowiedź po drugiej stronie, otworzyłem lodówkę i z dolnej półki wyciągnąłem jedną z puszek. Wyuczonym ruchem otworzyłem ją i upiłem solidny łyk. Agent w dalszym ciągu milczał.
– Halo? Co to za sprawa?
– A, bo wiesz… Właściwie już się w twoim imieniu zgodziłem…
– Niby na co? – Naprawdę nie miałem ochoty na jakąś dziwną gierkę, którą sobie wymyślił. – Mów!
– Dwa dni temu, kiedy cię jeszcze nie było, dostałem telefon z Nevady, że ktoś chce, byś w najbliższy piątek wystąpił w dość nietypowych okolicznościach.
Nietypowe okoliczności? Brzmiało intrygująco, choć jednocześnie mogło mnie zaskoczyć. Czy chciałem wiedzieć, o co chodzi, czy może powinienem zacząć się wykłócać o to, że nie pozwolę na ustawianie mi występów bez mojej zgody.
Zaryzykowałem.
– Kontynuuj.
– Chodzi o pogrzeb.
Przez dobra minutę przetrawiałem to, co usłyszałem. Po tym czasie wciąż tego nie pojmowałem.
– Słucham?!
– Dostałeś zaproszenie, by zagrać na pogrzebie pewnej młodej kobiety. Jakiś czas temu zaginęła, tydzień temu znaleziono jej ciało. Była lokalna działaczką o prawa dzieci, do tego wspierała charytatywnie fundacje i zajmowała się wolontariatem w schronisku.
– Czyli jakaś dobra duszyczka – rzuciłem z przekąsem. – Dla kogoś tak cnotliwego chcą mnie sprowadzić? A stać ich na mnie?
– Kwestia finansowa jest już załatwiona, o to się nie martw.
Prychnęłem. Jeśli to ona rozmawiał pieniądze i czynił to w sposób podobny do tego, jak zaczął wykładać mi sprawę, to ja chyba nawet na jedno zero na czeku nie mogłem liczyć. Porażka.
Ale skoro wszystko już ponoć zostało ustalone, to co ja tu mam do gadania?
– No dobra, zagram – skapitulowałem, zanim na dobre pomyślałem  o wykłócaniu się (kłótnie to chyba moja specjalność poza graniem na skrzypcach) i westchnąłem. – Jakieś specjalne  życzenie w sprawie muzyki, którą mam zagrać? – zapytałem. – Bach? Mozart? Może coś współczesnego?
– Amazing Grace – odpowiedział agent po drugiej stronie. – Tak powiedziała matka: ostatnim życzeniem Becky było, by to zagrać. Tak napisała w swoim liście, który ponoć ukryła pod laptopem. – Jak dla mnie to żadna kryjówka, ale ugryzłem się w język, zanim zdołałem to powiedzieć. Niektóre rzeczy lepiej zachować dla siebie, poza tym o zmarłych źle się nie mówi.  – Ponoć ta dziewczyna przeczuwała, że długo nie pożyje. Mówila o tym, że to, co robi, czyni, by zmyć z siebie winę i przestać być tym nieszczęśnikiem, co to tylko krzywdzi. Właściwie to nie mam jej się co dziwić, trzy lata temu zabiła na przejściu dla pieszych kilkuletnie dziecko, sąd skazał ją w zawieszeniu, część ludzi w miasteczku znienawidziła. Jakby miała skończyć inaczej?
Trybiki w mojej głowie zaczęły szybciej pracować, kiedy myśli uchwyciły się informacji o tym, że denatka była mordercą. Coś nie dawało mi spokoju, coś czającego się blisko, ale nie na tyle, bym mógł się temu od razu dokładnie przyjrzeć.
– Mówiłeś, że kiedy ten pogrzeb? – zapytałem, nie chcąc pozwolić mężczyźnie na dzielenie się swoimi teoriami, bo mogłaby mnie od tego rozboleć głowa. – I gdzie?
– W najbliższy piątek, w Nevadzie. Dokładny adres wyślę ci mailem, dołączę go do ustalonego z matką zmarłej planem uroczystości.
– Okej, dzięki. Do usłyszenia.
Rozłączyłem się, nim agent miał szansę cokolwiek powiedzieć, po czym odłożyłem telefon na jasny blat wyspy i wypiłem resztę zawartości puszki. Następnie wysłałem wiadomość do nocnego szefostwa, by na razie niczego mi nie zlecać. Wolałem mieć czysty umysł i ręce, wysiadając w Nevadzie i spełniając czyjeś ostatnie życzenie. Potem mogłem znowu zabijać za pieniądze.

Na uroczystość pogrzebową przybyło więcej osób, niż się spodziewałem. Choć czy powinienem się czegokolwiek spodziewać? Poza tym, co powiedział m agent, nie raczyłem wykonać research, by dowiedzieć się, kim dokładnie był zmarła, musiałem ćwiczyć, bo z początkiem kolejnego miesiąca znowu wyjeżdżałem grać w innym kraju. Poza tym czy musiałem wiedzieć, kim była? Miałem zagrać na skrzypcach na jej pogrzebie, a nie wygłosić mowę pożegnalną. Nie było więc czym się martwić.
Lot do Nevady upłynął szybko, obyło się bez niespodzianek i rozdawania autografów. Poza mną w pierwszej klasie leciało jedynie trzech biznesmenów, którzy gdzieś mieli to, że właśnie lecą tym samym środkiem komunikacji co znany na całym świecie muzyk. Ze wzrokiem utkwionym w ekrany laptopów ledwie pojmowali istnienie stewardess, które co jakiś czas pytały, czy czegoś im nie podać. W takim towarzystwie mogłem się spokojnie zdrzemnąć, dzięki czemu stawiając stopy na płycie pokładowej, czułem się dość dobrze. Do tego moim skrzypcom podczas podróży nic się nie stało. Skoro bez problemów dotarłem do innego stanu, na samym pogrzebie też nic nie powinno mnie zaskoczyć.
Boże, jak małej wiary człowiekiem byłem.
            Z lotniska zabrała mnie z góry opłacona taksówka. Jej kierowca okazał się być tym typem człowieka, który lubię – ledwie odpowiedział szeptem na moje dzień dobry, po czym przez całą resztę drogi uparcie milczał. Już długo nie miałem do czynienia z taksówkarzem, który by mnie nie wypytywał o to, czym się zajmuję i czy to opłacalne, bo przydałaby się druga fucha, by mógł opłacić wszystkie rachunki. Dzięki temu, że był. jaki był, mogłem się w spokoju zrelaksować przed występem, jeśli tak można było nazwać to, co miałem zrobić.
            Kościół, w którym miały odbyć się uroczystości, położony był na niewielkim wzgórzu, skąd królował nad kilkutysięcznym miasteczkiem. Dość niski, z odchodzącą białą farbą na fasadzie, nie prezentował się jakoś nadzwyczaj okazale. Z drugiej strony po co nie wiadomo jak wielki gmach, skoro wiernych nie ma za wielu? Nie orientowałem się dokładnie, jak wielu wierzących tu mieszka, wątpiłem jednak – po słowach, które usłyszałem od agenta – by wszyscy mieszkańcy zechcieli przyjść na pogrzeb. W końcu denatka była nieszczęśnikiem, który starał się odkupić winy. Tylko przyjaciele i najbliższa rodzina nie powinna mieć wątpliwości co do tego, że jej działania zdołały ją ocalić przed wiecznym potępieniem w piekle.
            Zgodnie z ustaleniami miałem wejść do środka kościoła dopiero wtedy, kiedy matka zmarłej mnie o to poprosi. Mój agent w obiecanym mailu opisał mi tę kobietę, bym nie miał zbytnio problemu z jej odnalezieniem w gronie żałobników. Kiedy przypatrywałem się zgromadzonym przed budynkiem ludziom, miałem ochotę klnąć na agenta. Samo “niewysoka szatynka o lekko pomarszczonej twarzy ubrana na ciało” nie wystarczało, kilka kobiet idealne pasowało mi do tego opisu!
Już miałem sięgnąć po telefon, by zadzwonić do agenta i ochrzanić go za podstawowe braki w słownictwie i nieumiejętność tworzenia poprawnych opisów, kiedy ktoś się do mnie zbliżył.
– Przepraszam… Pan Divina?
            Jakby trzymany w ręce futerał na skrzypce na to nie wskazywał.
            Spojrzałem na tę osobę, jedna z wielu pasujących mi na rodzicielkę denatki. Przytaknąłem ruchem głowy.
– Zgadza się. Dzień dobry. Moje najszczersze wyrazy współczucia. – Skłoniłem się lekko, po czym ująłem wyciągniętą w swoją stronę dłoń kobiety.
– Melinda Cromwell. – To nazwisko coś mi mówiło, ale co? – Dziękuję. Cieszę się bardzo, że zgodził się pan przyjechać i zagrać, choć z pewnością jest pan bardzo zapracowany. Moja córka była pana wielką fanką.
Przybrałem sztuczny uśmiech na twarzy, jak byłem czyniłem to podczas wszelkich wywiadów.
            – Tym bardziej powinienem tu być, by oddać jej hołd. Przykro mi, że nie mogłem jej poznać.
            – Ona też by chciała, ale wystarczyło jej, że widziała pana na scenie podczas pana występu przed kilkoma tygodniami w Salem. Oszczędzała kilka miesięcy na bilety i nocleg, byle tylko posłuchać pana na żywo. Moja mała Rebecca naprawdę pana lubiła.
            Przez sekundę uśmiechałem się, by po tym czasie nagle rozdziawić usta, kiedy coś do mnie dotarło. Coś, co nie powinno mieć miejsca.
Becky.
Rebecca Cromwell.
            O kurwa.
            Oszołomiony nie zaprotestowałem, gdy Melinda pociągnęła mnie w stronę kościoła. Nie rejestrowałem rzucanych mi spojrzeń, nie widziałem ładnego, acz skromnego wnętrza świątyni. Coś innego mocno zajmowało mi głowę.
            Łudziłem się, że tylko mi się przesłyszało, że to nie może być ona…
            A wtedy mój wzrok padł na dużą fotografię ustawioną przed jasnobrązową trumną. Wystarczył jeden rzut oka na tę ładną twarz dwudziestokilkuletniej dziewczyny, by, miał pewność.
            To była ona.
            Ta, którą zabiłem miesiąc temu, trzy dni po występie w Salem, na zlecenie tajemniczej rodziny.
            Czułem, jak ziemia osuwa mi się spod stóp. A przecież musiałem pokonać schody, by dostać się na chór, skąd miałem zagrać ostatnią pieśń dla Becky.
            Amazing Grace. Bo przecież niesamowita łaska ocaliła tę nieszczęsną kobietę. Albo też uczynił to boski diabeł, który nosi moją skórę. Lubiła mnie, a ja ją zamordowałem. Czy wyrzuty sumienia są w tym wypadku czymś oczywistym?
            Nie mam odwagi spojrzeć Melindzie w oczy, unikam wzrokiem także innych żałobników. Z organistą witam się jedynie skinieniem głowy, po czym biorę do strojenia skrzypiec. Jak ustalono, włączę się ze swoją muzyką na drugą połowę mszy, by jako ostatnią zagrać pieśń pożegnalną, kiedy to zejdę na dół i ustawię się w pobliżu ołtarza, gdzie z ambony przyjaciółka Becky odśpiewa uroczyście Amazing Grace. A przynajmniej takie było założenie.
            Działałem jak w amoku. Nie słyszałem słów pastora, a kiedy przyszła pora na granie, nie słyszałem melodii, którą powoływałem do życia. Nie płakałem jak inni żałobnicy, nie żegnałem Becky jako znajomej, sąsiadki, córki, przyjaciółki czy morderczyni małego dziecka. Nie żegnałem jej, tylko dusiłem się, biorąc udział w tym pogrzebie. Schodząc z góry, prawie wywaliłem się na ostatnim stopniu, którego mój zamroczony umysł nie dostrzegł. Przeszedłem na przód kościoła, a skrzypce ciążyły mnie na ramieniu. Nawet kiedy się zatrzymałem, odnosiłem wrażenie, że nadal idę w jakąś nieznaną krainę.
            Przyjaciółka zmarłej stanęła przy ambonie i zaintonowała początek. Nie widziałem jej, ale byłem pewien, że poza śpiewaniem łka, a łzy niszczą jej makijaż. Sam miałem ochotę się rozpłakać, czego nie robiłem od naprawdę dawna.
           
That saved a wretch like me… I once was lost but now I’m found… Was blind but now I see…
            Nie, nie chciałem płakać. Chciałem wyć. Wyć i w jakiś sposób ukarać siebie za to, kim się stałem. Za to, że wybrałem zabijanie zamiast własnej śmierci w niewyjaśnionych okolicznościach. Pozwoliłem zrobić z siebie maszynę, która teraz ma zwarcie i nie wie, jak postąpić, by odpokutować swoje winy. Co się stało z moim człowieczeństwem?
            Mocno trzymając gryf, patrzyłem, jak wynoszą trumnę, za którą rusza mały pochód.
Widząc to, pod wpływem impulsu zachciałem zagrać jeszcze raz.
            Mimo że to nie wypada, przebiegłem przez główną nawę i zacząłem przepychać się przez żałobników, byle tylko dostać się do Melindy. Trochę mi to zajęło, ale udało się w momencie, gdy przekraczaliśmy cmentarną bramę.
            – Przepraszam… Pani Cromwell…
            Spojrzała na mnie wielkimi oczami.
            – Pan Divina! Myślałam, że nie pójdzie pan razem z nami, a…
            – Czy mogę zagrać jeszcze raz? – zapytałem, dość niegrzecznie jej przerywając. – Czy mogę jeszcze raz zagrać dla Becky?
            Postępowaliśmy do przodu, a ona milczała. Bałem się, że nie uzyskam odpowiedzi, a wyrzuty sumienia zaczną odgryzać kawałki mojego ciała i głośno przeżuwać.
            – Dobrze – powiedziała, kiedy szykowano się do spuszczenia trumny do dołu.
            Przez cały ten czas, kiedy pastor jeszcze coś mówił, żałobnicy płakali, a grabarze czekali, by wykonać swoją pracę, stałem obok Melindy, choć – gdyby wiedziała – sama zepchnęłaby mnie do grobu i zasypała ciemną ziemią.
            Spojrzałem na nią. Po jej policzkach płynęły łzy.
            – Dobrze – powtórzyła. – Proszę zagrać jeszcze raz. Niech to ucieszy moją Becky.
            Ustawiłem się koło pastora, skłoniłem przed zgromadzonymi i wydobyłem z instrumentu dźwięki, które niedawno były słyszane.
            Włożyłem w to całe swoje serce. Grałem tak, jakby to był mój ostatni koncert w życiu. Czułem ogromną pustkę o wewnętrzny ból, który rozsadzał mi serce.
            To ja zabiłem tę kobietę. Ja to zrobiłem i dostałem za to sporą sumę pieniędzy.
            Boże, jestem gorszy od karalucha.
            Żałobnicy ocierali twarze z łez. Nikt nic nie mówił, nikt nie próbował śpiewać. Ludzie milczeli i żegnali Rebeccę, która pewnie doczeka się przebaczenia od jeszcze kilku osób, w tym od rodziny zabitego dziecka, która się zemściła.
            A kto ocali takiego nieszczęśnika jak ja?

8 komentarzy:

  1. Hej, pozdrawiam Cię również :) Widzę, że gdzieś w przestrzeni stukamy się myślami jak bile i choć nas w różne strony wyrzuca, to jakimiś punktami się stykamy. Być może,że nasi skrzypkowie też kiedyś razem zagrali ;)Niestety, nie uwierzyłam w zakończenie, bo nie sądzę, żeby zabójca miał wyrzuty sumienia, choć niewątpliwie artysta ;) Dzięki, miło było poczytać :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jaki sympatyczny bohater, tylko czemu on zabija? Byłby całkiem do rzeczy, gdyby nie to całe mordowanie ;) Sprawnie napisane, przeleciałam przez tekst jak błyskawica. Fajnie, że mamy przemianę bohatera - ja zrozumiałam to tak, że on nie traktował tych ludzi, których mordował jak rzeczywiste istoty, a dopiero gdy zrozumiał, że zabija nie koniecznie tylko złoczyńców, sumienie go ruszyło. Mam nadzieję, że przestanie zabijać, albo będzie to robił z dużym obrzydzeniem - i tu widzę fajną furtkę do walki moralnej o siebie i ze sobą, zakończoną malowniczym samobójstwem! Ole!

    OdpowiedzUsuń
  3. Morderca mordercy mordercą a kiwi kiwi kiwi ;) bardzo fajny tekst, zgrabne opisy, wciągnął mnie i ani się obejrzałam jak przeczytałam całość. Podobała mi się konstrukcja opowiadania. Poza tym główny bohater to skomplikowana bestia i ciekawie przedstawiłas jego historię. Jedyne co mnie raziło to sporo literówek i przekręceń ale zakładam że wynikają z pośpiechu :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  5. Aa jeszcze jedno.. Dlaczego on jest raz Nikolasem a raz Seanem?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ochrzczono go jako Seana, ale czasami używa drugiego imienia, które lepiej pasuje do muzyka światowej klasy.
      Literówki są wynikiem tego, że piszę teksty na telefonie, a jego autokorekta jest moim największym wrogiem.
      Dziękuję i pozdrawiam! :)

      Usuń
  6. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  7. Początek bardzo mi się podobał. Historia światowej klasy muzyka, który postanawia zostać płatnym zabójcą, żeby ocalić swoje życie. Taki drań. A potem go rozbiłaś na tysiące drobnych kawałeczków, kiedy zorientował się, że gra na pogrzebie swojej ofiary. I mi zgrzytnęło. Widzę, jaki efekt chciałaś osiągnąć, ale nie kupuję tego. Wybacz, to chyba kwestia PJ i PW. Nie wiem.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń