Gwiazdka, Vincent i miłość.
Jeśli dusze sobie
przeznaczone się rozdzielą...
Gwiazdka usiłowała zatrzepotać powiekami, cieniutkimi jak
skrzydła motyla. Z wysiłkiem uniosła prawą powiekę. Lewa wydawała się zbyt
ciężka, aby zrobić to równocześnie. Potem jeszcze raz, ale odwrotnie: najpierw lewa
do góry, potem prawa. Jej postać, stojąca w oknie, zdawała się być jeszcze
bardziej krucha, niż zazwyczaj.
– Ale ona idzie…sama…Zobacz, jak ona może chodzić, ta…Jak
jej tam, no jak się nazywa? – zapytała, nie patrząc na leżącego na łóżku
mężczyznę. Wymawiane słowa z oporem opuszczały Jej usta.
–
Fredzia. Nazywa się Fredzia, Gwiazdko, i właśnie wyszła z naszego pokoju –
odezwał się Vincent.
– Wyszła? Kiedy? –
Zadziwiła się białowłosa Gwiazdka. – Ale ona idzie...Zobacz, jak ona jeszcze
może...
Zauważył ze
smutkiem, że od bardzo dawna nie wypowiedziała jego imienia, a tak pięknie
wymawiała je z francuska : Vęsan.
Podobno kiedyś bywała
w Paryżu. Dawniej lubiła o tym opowiadać. Teraz męczyła się wyławiając z głowy
dwa zdania, jakby zaplątały się w ciemnych tunelach.
Vincent i Gwiazdka
byli wyjątkowo uprzywilejowaną parą w Domu Niebiańskiej Starości. „Co za pomysł
miał ten durny Benio? – Po raz kolejny pomyślał mężczyzna – Od kiedy to starość
może być niebiańska?”
– Ha, ha, ha! – zaśmiał się donośnie, nie zdając sobie
sprawy, że zrobił to na głos. Dawniej
słowa cisnęły mu się na usta bez przerwy, ale od kiedy Gwiazdka straciła
kontakt z rzeczywistością, częściej prowadził monologi wewnętrzne. Zrozumiał,
że nie zdąży opowiedzieć, jak wyglądało jego życie bez niej. A może odeszła,
aby tego nie wiedzieć?
– Nie śmiej się. Ona naprawdę szybko chodzi... Ile może
mieć lat? – Zastanawiała się dalej siwowłosa.
Vincent
wiedział, że szalona Fredzia jest starsza od najstarszego pensjonariusza Domu i
niedługo będzie świętować setkę.
– Młoda jest jeszcze. O jakieś trzy lata młodsza od
ciebie – powiedział, nie chcąc zasmucać stojącej przy oknie kobiety, której
każdy krok sprawiał trudność.
– Ale jak ona chodzi....– Gwiazdka wpatrywała się w pustą
alejkę pod oknami, okalającą stylowy budynek Domu Niebiańskiej Starości.
Fredzia dawno zniknęła za zakrętem prowadzącym do bramy wyjściowej.
Pomaszerowała do swojej Chaty-Fredziaty pod lasem.
Vincent
przypomniał sobie poprzedni wieczór. Mieli wesołą imprezkę. Można powiedzieć -
niebiańską. Tym razem uśmiechnął się tylko do swoich myśli.
Bernard, jego syn,
był fundatorem Domu, więc przysługiwały im specjalne prawa. Siostra przełożona
na początku się buntowała, ale stary był nieugięty: zamieszka w „piekiełku”,
jak nazywali między sobą dom opieki, ale tylko z przyjaciółką.
Bernard bał się o
ojca i zgadzał się na wszystko, aby tylko mieć go na oku. Sam urodził się w
Kanadzie i nawet nie próbował zrozumieć, dlaczego ojciec uparł się na powrót do
starej ojczyzny. Od dziecka wiedział, że kiedy jego energiczny fader jest
zamyślony, to właśnie odpłynął mentalnie do Swojego Kraju.
I tak też, zarządzjącej
Domem siostrze przełożonej nie pozostawało nic innego, jak pogodzić się z
faktem, iż para staruszków bez ślubu mieszka w jednym pokoju. W dodatku jakich
staruszków!
Vincent przeciągnął
się na łóżku i zatopił we wspomnieniach. Wczoraj znowu było wesoło, więc kiedy
dzisiaj obudził się w sukience, nie był specjalnie zaskoczony. W końcu to on sam
wymyślił scenariusz.
Poprzedniego
wieczoru, po kolacji, Fredzia przyniosła czereśniową nalewkę domowej roboty.
Karminowa zawartość litrowej butelki wraz z kolorowymi tabletkami utworzyły mieszankę
wybuchową.
Vincent ubrał się
w jedną z falbaniastych sukienek Gwiazdki, które ciągle jeszcze kupował jej na
Francuskim Bazarze.
Siwowłosa nawet
nie zauważała nowych zakupów, ale on z każdej wizyty w mieście, przywoził
kolejną, jakby chciał sukienkami zrekompensować czas, kiedy nie byli razem.
Z gwiazdkowej szafy wybrał dla siebie długą,
różowo-błękitną, z odcięciem pod piersiami i dużym dekoltem na plecach, dzięki
czemu mógł się w nią wcisnąć. Potem pomknął do siostry przełożonej pod
pretekstem reklamacji źle przyrządzonych jajek w koszulkach na kolację.
Uwielbiał ją prowokować.
Krótko po
przyjeździe do Domu Niebiańskiej Starości Vincent postanowił, że nie będzie
jadał kolacji w nudnym towarzystwie wiecznie narzekających staruszków i
stanowczo poprosił o dostarczanie posiłków do pokoju. Siostra Leokadia musiała
przełknąć kolejną, gorzką pigułkę.
Wczoraj
zaś, kiedy zobaczyła go w drzwiach pokoju z napisem „ Siostra Przełożona. Sprawy
administracyjne”, takiego rozochoconego, z rozwianymi, siwymi włosami,
opalonym, choć przywiędłym torsem pod tiulową sukienką, o mało nie dostała palpitacji.
Właściwie to dostała, coś tam przecież zaraz łyknęła. Vincent dobrze znał ten
jej zwyczaj: puszczają nerwy – siostra Leokadia bierze od razu trzy proszki.
Kto wie, być może nigdy
z bliska nie widziała rozgrzanego mężczyzny, który w dodatku wyśpiewywał na
całe gardło „ Brunetki, blondynki, ja wszystkie was dziewczynki, całować chcę”.
Gdyby nie fakt, że
ten szalony staruch, jak go nazywała w myślach, jest ojcem właściciela Domu,
nie spędziłaby z nim pod jednym dachem nawet jednej doby.
Niestety,
rzeczywistość nie zawsze chciała układać się podług planów perfekcyjnej siostry
przełożonej.
Kiedyś, w
przypływie desperacji, napisała ostry list do pana Bernarda, kończący się słowami:
„ Albo pański ojciec się wyprowadzi albo ja opuszczam Dom Niebiańskiej Starości.”
Rano go jednak podarła, za dobrze znała odpowiedź właściciela luksusowego
ośrodka opieki.
– Ale jak ona chodzi...Jeszcze chodzi... – ciągle
powtarzane słowa unosiły się w pokoju, jak echo.
W
czasach młodości Gwiazdka była wielką miłością Vincenta. Stanowili tak
wyjatkową parę, jaką spotkac można tylko w niepoprawnych komediach romantycznych.
Byli dla siebie samowystarczalni, ale jednocześnie zakochani w świecie, który
ich otaczał.
Byli, jak dzień i
noc, jak słońce i księżyc, razem tworzyli niebo.
Potem nagle coś się zmieniło. Vincent zostawił
swoją jedyną, wybierając karierę potentata drzewnego w Kanadzie, którą
przygotowała mu rodzina. Wiedział, że Gwiazdka nie chciała nigdzie wyjeżdżać,
więc po prostu uciekł, stchórzył.
A
może prawdziwe powody ich rozstania zostały gdzieś w szumie klonów i berberysu,
który rósł na skraju lasu albo w świetlistej tafli jeziora, przechowującej ich odbicia?
Vincent nigdy nie
odżałował decyzji o wyjeździe. Napisał do swojej miłości wiele listów, ale nie
dostał żadnej odpowiedzi. Kiedy po latach powrócił do ojczyzny, pierwsze kroki
skierował do niej. Przecież tylko dla niej przyjechał. Była tam, gdzie zawsze; w
osadzie nad jeziorem. Jakby na niego czekała. Wszystko w niej było tak samo
piękne, tylko trochę skurczone. Włosy miała białe i prawie do kostek. Po jego
wyjeździe nie ścięła ani pasemka.
Przeszłość przestała istnieć.
Nie robiła mu
żadnych wymówek. Nigdy nie opowiadała o swoim życiu, pomijając prawdziwe, czy
wyimaginowane podróże do Paryża. Nie miała męża, nie miała dzieci. Mówiła, iż wiedziała,
że w końcu będą razem, bo kiedyś byli jedną duszą, więc znowu się połączą.
Gwiazdka wierzyła
w reinkarnacje i inne, dziwne rzeczy, a on uwielbiał, kiedy opowiadała mu o duchowych
miastach nad pustyniami, wzniesionych istotach albo o aniołach z lasu. Dlatego
nazywał ją Gwiazdką. Najpiękniejszą i szaloną Gwiazdką na niebie.
Kiedy
nagle, po roku pięknego i zwariowanego bytowania w Domu, siwowłosa zamieszkała
w swojej głowie, wszystko się skończyło. Nie porywali już innych pensjonariuszy
na eskapady do wesołego miasteczka, czy na koncerty pod gołym niebem. Nie
urządzali zabaw przebierańców i nie uciekali na piwo do gospody Pod Wierzbą.
Ale Vincentowi najbardziej brakowało wsłuchiwania się w szum wiatru nad
jeziorem i wyławiania z niego historii, które ten opowiadał.
Gwiazdka
nie słyszała już wiatru i nie mogła prawie chodzić. Była tak słaba, że po paru
krokach dostawała zawrotów głowy. Kiedyś powiedziała, że niewiele powietrza już
jej zostało, bo kiedy wyjechał, przestała oddychać i potem przez pięćdziesiąt
lat czekała na jego powrót na tym jednym wdechu.
Wszystko ustało.
Stali się potulnymi staruszkami, jak pozostali pensjonariusze Domu Niebiańskiej
Starości, a Gwiazdka, która zamieszkała w swojej głowie, prawie z niej nie
wychodziła.
Inni
dziadkowie, zwani przez szaloną parę Szturmowcami, także osunęli się w smutną
starość, jakby zapadli w letarg.
Wczoraj Vincent przygotował jednak kolejne szaleństwo.
Kiedy wrócił od siostry przełożonej, odtrąbił na rogu pobudkę dla całego Domu.
Z
przepastnej szafy Gwiazdki wyciągnął sukienki i rozdał Szturmowcom. Tańczyli
prawie do rana.
Siwiutkie panny
zostawiły swoje ciężary w niezasłanych łóżkach i wirowały okręcone w
najpiękniejsze szale z jedwabiu.
Do tańca przygrywali im Cyganie i chłopcy z gospody Pod
Wierzbą, a dźwięk ich smyczków niósł się ponad lasem i wirował nad jeziorem.
Odwieczna miłość
Vincenta klaskała w dłonie, siedząc na wózku w rzędzie z kilkoma staruszkami,
którym narządy ruchu odmówiły posłuszeństwa. Na tę jedną noc znowu wyszła ze
swojej głowy. Miała wypieki na policzkach od wina i śpiewu.
Siostra
Leokadia spała snem głębokim i usprawiedliwionym, po zażyciu tabletek
usypiających, które podsunął jej Vincent.
Siostry
dyżurne zaś, udawały, że śpią, przekupione według swoich pragnień: wycieczką do
Watykanu, nowymi habitami i urokiem osobistym Vincenta.
Takiej zabawy nie pamiętali najstarsi pensjonariusze. Tylko
on wiedział, że to ostatni raz.
Teraz
rozkoszował się tym wspomnieniem, leżąc na łóżku w gwiazdkowej sukience.
– Widziałeś, jak jeszcze chodzi....Ta...jak ona się
nazywa? – Gwiazdka podeszła do niego i zatopiła delikatną dłoń w jego dłoni.
– Nie brałaś tabletek, Gwiazdko. – Podał jej kilka
Ziarenek Przejścia na Drugą Stronę. Mógł powiedzieć, co chciał i tak nie
rozumiała, pogrążona w dociekaniu nieodgadnionego wieku Fredzi.
– Dzisiaj weźmiemy takie same. Usiądź przy mnie. Popatrz,
jakie mamy podobne sukienki. – powiedział z uśmiechem.
Pogłaskał ją czule
po długich, siwych włosach.
– Masz swoją szklaneczkę. Łykamy na trzy, cztery!
– Trzy, cztery...– powtórzyła Gwiazdka i popiła wodą.
Ostatnią myślą Vincenta, przytulonego do swojej, siwej
miłości, była radość z kolejnego dowcipu, jaki przyszykował siostrze Leokadii.
„ Przeżyje i to. Jest dobra i silna”.
Fredzia,
powracająca do Domu Niebiańskiej Starości z kolejną butelką nalewki, stanęła
zauroczona widokiem, jaki ujrzała. Przez uchylone okno pokoju Gwiazdki i
Vincenta wypływał obłoczek, który, przysięgłaby na swoje sto lat, wyglądał jak
przytulona para albo jak jedna dusza.
.....w końcu i tak przyjdzie czas połączenia.