Tablica ogłoszeń


Grupa Kreatywnego Pisania to długoterminowy projekt cotygodniowych wyzwań pisarskich z wykorzystaniem writing prompts. Więcej znajdziesz w zakładce "O projekcie".



Temat

Temat na tydzień 129:

To było bardzo kłopotliwe. Nigdy nie miał ofiary, która odniosłaby porażkę w umieraniu.

klucze: klucz, wymiana, akcesoria, niedobre.

Szukaj tekstu

poniedziałek, 19 lutego 2018

[79] WYSPA SENTIEL ~ MAG



WYSPA SENTINEL
– Proszę usiąść. Kawy? Herbaty?
Gabinet był urządzony jak w pałacu Ludwika XVI. Poczułem się jak w muzeum. Wszystko było takie zabytkowe, cholera wie, może nawet oryginalne, aż trochę mnie zatkało. Nie spodziewałem się tego po tym młodym, dość niedbale ubranym doktorze. Ten spojrzał na mnie pytająco, ponieważ nadal stałem, nie wiedząc, czy mam klapnąć na fotelu, czy na sofie.

– Proszę! Może tu będzie panu wygodnie.– wskazał ręką obszerny fotel z pozłacanymi ornamentami. Ba! Jasne, że będzie mi wygodnie! Rozsiadłem się jak panisko. Fotel był miękki, ale nie zapadł się pod moim ciężarem, tylko zgrabnie dopasował do moich kształtów. Umościłem się i poprosiłem o wodę.
– Wygodnie panu? – doktor postawił na stoliku z powyginanymi nóżkami  kryształową karafkę z wodą.
– Tak, dziękuję. Piękny pokój. – pochwaliłem.
– Miło, że się panu podoba. Mam takie hobby. Zbieram i renowuję stare meble.
Doktor popatrzył z dumą na swoje dzieło, a mnie oczy wyszły, bo myślałem, że chłopaczyna, bogaty chłopaczyna część odziedziczył po starych a resztę sobie kupił za niezłą kasę, którą toczy z takich jak ja.
– Jestem pełen podziwu. – oznajmiłem zgodnie z prawdą.
– Dziękuję, dziękuję, ale nie o mnie mamy rozmawiać.– żachnął się doktorek.
– A ja właśnie wolałbym o panu i pana pasji. – mruknąłem.
– Może innym razem. Teraz zajmę się pana problemem. Co pana do mnie sprowadza?
– Może tak:   nigdy nie sądziłem, że to nienormalne, dopóki nie dowiedziałem się, co inni ludzie nazywają dzieciństwem. – powiedziałem jednym tchem.
– Co się takiego stało, że dopiero teraz do pana dotarła taka informacja?– doktorek miał fajny głos, który mnie nie drażnił, ale i nie usypiał. Mówił swobodnie, bez protekcjonalnego tonu jak zwykły koleś w barze. Nie gapił się też na mnie bez przerwy, ale wiedziałem, że słucha uważnie.
– Kobieta.– rzuciłem zdawkowo.
– A, to zupełnie zrozumiałe. Kobiety potrafią odwrócić cały świat do góry nogami.
Polubiłem gościa! No, po prostu polubiłem. Poczułem się jeszcze bardziej swobodnie i umościłem swoje dupsko w ludwikowym fotelu.
– Tak, poznałem ją kilka miesięcy temu. Zaczęliśmy rozmawiać. I tak od słowa do słowa zacząłem opowiadać jej o moim domu, o tym jak byłem mały i takie tam. Ona śmiała się do pewnego momentu i nagle zamilkła. Jej oczy były szeroko otwarte i wyszeptała tylko „to nienormalne”…
– Czy pan też tak uważa?
– Och, nie!– zaprzeczyłem zgodnie z prawdą. – Po jej reakcji zacząłem delikatnie sprowadzać rozmowy z innymi ludźmi na temat ich dzieciństwa. W zależności od wieku rozmówcy pewne elementy się powtarzały. Elementy, których nie było w moim dziecięcym życiu. I wtedy zacząłem się zastanawiać.
– Wcześniej z nikim pan o tym nie rozmawiał? Z rówieśnikami? Ze znajomymi?  – doktorek się zdziwił.
 Owszem, rozmawiałem, ale musi pan przyznać, że trudno zobaczyć całość na podstawie wyrywkowych, fragmentarycznych wiadomości przekazywanych przez niezmiernie wąskie w moim przypadku, grono znajomych. Nie przywiązywałem do tego żadnej wagi, ot zdawkowe, wyrwane z pamięci wspomnienia kogoś tam i tyle. Detale, które  powtarzały się w każdym wspomnieniu innych ludzi   powoli składały się w całość. W domu powtarzano mi, że brakiem kultury jest okazywanie zdziwienia lub komentowanie odmienności, więc nigdy niczemu się nie dziwiłem i nikogo nie oceniałem. Okazało się, ze to ja jestem odmieńcem. – zamyśliłem się. Obrazy z dzieciństwa zaczęły ganiać w mojej głowie.
– Proszę opowiedzieć wszystko od początku. Gdzie pan się urodził?  – łagodnie powiedział doktorek.
– Urodziłem się i wychowałem  na Północny Sentinel w archipelagu Andamanów na Oceanie Indyjskim.
– To niemożliwe! – doktor nie zapanował nad emocjami.
– A jednak! – uśmiechnąłem się dobrotliwie. Zdziwiona mina doktorka nieco mnie rozbawiła.
– Jak to? – teraz ciekawość dosłownie zżerała mojego lekarza.
– Przypominam, że obowiązuje pana tajemnica lekarska.– zażartowałem.
– Naturalnie! – nieco obruszył się doktorek.
– Dobrze, no to niech pan posłucha.– umościłem się jeszcze wygodniej w fotelu i zacząłem opowiadać.
– Po pana reakcji wnoszę, że jest pan doskonale zorientowany o czym będę mówił, ale czy rzeczywiście? Śmiem twierdzić, że wie pan tylko tyle, ile chcieliśmy, żeby świat o nas wiedział. I tak ma być. A zatem, jak pan zapewne się domyśla mój dom rodzinny od wielu pokoleń znajduje się właśnie na tej wyspie. Bardzo dawno temu mój pra, pra… i tak dalej dziadek wraz z kilkunastoosobową załogą, wśród której była też moja pra, pra… i tak dalej babka zupełnie przypadkowo wylądowali na pewnej wyspie. Było to około 1769 roku. Ich statek rozbił się o rafy, a oni zostali uratowani przez mieszkańców wyspy. Moja pra..i tak dalej babka długo była nieprzytomna. Zajmowała się nią starsza kobieta z wioski. Nie umiała mówić po angielsku, ale znakami dała znać, że biała kobieta jest w ciąży. Mój pra.. dziadek oszalał ze szczęścia i jednocześnie ze strachu o żonę. Jednak czarna kobieta uspakajała białego mężczyznę, że wszystko będzie dobrze. I było. Białym ludziom wyznaczono dwie chaty i pokazano jak przetrwać na wyspie. Moja pra… i tak dalej babka była traktowana z wielkim pietyzmem, a jej brzuch rósł zadowalająco. Wkrótce urodził się zdrowy, mały chłopiec. Przez te kilka miesięcy mieszkańcy wyspy nauczyli się mówić po angielsku, a cała załoga umiała porozumieć się w języku ngada. Tak zaczęła się symbioza pomiędzy dwoma światami. Ustalone zostały zasady i wszyscy się ich trzymali.  Całość została zapisana i znajduje się w archiwum naszego uniwersytetu w Sentinel.
– Proszę wybaczyć, ale trudno mi w to uwierzyć… – dość nieprofesjonalnie wyrwało się doktorkowi.
– Och, rozumiem doskonale! – uśmiechnąłem się dobrotliwie.
– Przepraszam –  zreflektował się szybko. – Proszę mówić dalej.
– Nasza wyspa była rajem i jest do tej pory. Od czasu, gdy wylądowali na niej moi praprzodkowie nic się nie zmieniło. Pozornie! Wódz osady wraz z moim pra.. i tak dalej dziadkiem podpisali pakt, w którym było napisane, że dla świata wyspa pozostanie na zawsze niedostępna. I tak się stało. W 1771 roku pewien Brytyjczyk o nazwisku John Ritchie zobaczył naszą wyspę ze swojego okrętu. Naniósł ją na mapy i w ten sposób po raz pierwszy świat dowiedział się o naszym istnieniu. Na szczęście  natura nas chroniła. Jeśli ktoś nie wiedział jak i którędy dotrzeć na brzeg czekała go pewna śmierć na rafach i zdradzieckich prądach wodnych.  Sto lat później obok wyspy rozbił się indyjski statek. Stuosobowa załoga próbowała do nas dotrzeć. Nasi wojownicy zaatakowali intruzów, a że jeden z kolegów mojego pra… i tak dalej dziadka był żołnierzem i nauczył mieszkańców Sentinel sztuki wojennej, która przez dziesiątki lat była rozwijana, to obrona wyspy okazała się skuteczna i intruzi uciekli jak niepyszni.
– Niezwykłe… – szepnął doktorek.
– W świat poszła wieść o mieszkańcach wyspy, którzy są wrogo nastawieni do gości. W tym czasie na wyspie nasza rodzina się rozrosła. Moi przodkowie przekazywali wiedzę mieszkańcom Sentinel, razem budowano późniejsze imperium z dala od świata, ale bliżej niż się mogło komuś wydawać. Jak wspomniałem wcześniej, jeśli ktoś nie wiedział jak dotrzeć do wyspy, to ginął w odmętach oceanu. My wiedzieliśmy. Nasze łodzie były mocne i w ten sposób biała część naszego społeczeństwa mogła swobodnie przemieszczać się, gdzie tylko chciała. W zatoce, niewidocznej z oceanu stało kilka naszych, ogromnych okrętów, które budowaliśmy z wielu rozbitych statków i materiałów dostępnych na wyspie. Okręty miały wiele bander, które wykorzystywane były w zależności od potrzeb.  I tak to właśnie mniej więcej wyglądało.
– Przepraszam, to…  jak to? Mieliście kontakt z cywilizacją?– zadziwił się lekarz.
– Naturalnie! Biali mieszkańcy wyspy byli odpowiedzialni za naukę, rozwój i zobowiązani do budowania naszej cywilizacji. Przecież tylko oni, bez żadnych podejrzeń mogli wyruszać w podróże. Czasem trwało to kilka lat, ale zawsze wracali z nowościami, które wykorzystywano na wyspie.
– Sprytne…
– Mądre. – poprawiłem doktora. – Wymagało to wielkiej samodyscypliny i walki osobistej ze słabościami człowieka. Pan powinien najlepiej wiedzieć jak trudno jest czasem zatrzymać tajemnicę powierzoną tylko panu, prawda?
– Przyznaje, że tak jest. – policzki lekarza nieco się zarumieniły.
– Po incydencie z indyjskim okrętem Brytania ponownie się nami zainteresowała. Byliśmy cywilizowanymi ludźmi, ale postanowiliśmy się zabawić nieco z Brytyjczykami, aby wykorzystać ich bliskość i przez to zdobyć wiedzę. Około roku 1879 Brytyjczycy rozgościli się na archipelagu. Założyli swoją kolonię karną w Port Blair. Pozwoliliśmy im myśleć, że nas pacyfikują. Nasi czarni mieszkańcy udawali zacofanych tubylców, ubrani w prymitywne stroje pozwalali się „porywać” Brytyjczykom do swoich kwater. Tamci ich karmili, obsypywali podarunkami i wypuszczali na wyspę. „Porwani” bacznie wszystko obserwowali i słuchali. Proszę pamiętać, że wszyscy  Sentinelczycy doskonale mówili i pisali po angielsku! Znali zresztą prawie wszystkie podstawowe języki świata. Po powrocie z Port Blair mieli niezły ubaw, a zapisy z tamtych wydarzeń obfitują w opisy niezwykle zabawne. Nasza biblioteka, od dawna już skatalogowana elektronicznie jest bardzo obszerna.
– Biblioteka? Elektroniczna? – prawie zawył z zaskoczenia lekarz. Już nie panował nad zdziwieniem.
– Oczywiście. – uśmiechnąłem się pobłażliwie. – Mamy bibliotekę i ogromne, podziemne małe państwo, w którym żyje dziś przeszło czterdzieści tysięcy Sentinelczyków.
– Aaaa… – usta doktora pozostały otwarte, a ja kontynuowałem opowieść.
– Brytyjczycy nie wiedzieli, że każdy z mieszkańców Sentinel zna doskonale ich język. Mówili przy nich wszystko, więc wkrótce okazało się, że szykują atak na naszą wyspę. Natychmiast rozpoczęto przygotowania do ewakuacji. Był styczeń 1880 roku, gdy młokos o nazwisku Portman wylądował ze swoimi ludźmi na naszej wyspie. Łazili po dżungli, ale oczywiście nikogo nie znaleźli. Zostawiliśmy im atrapy starych chat i specjalnie, dla zmylenia przeciwnika „wydeptane” dróżki. Tymczasem mieszkańcy siedzieli sobie bezpiecznie w swoich podziemnych, wygodnych domach wybudowanych w sercu wyspy, ale o tym za chwilę, bo niestety historia z tamtego wydarzenia opowiada też o tragicznym wypadku. Marynarze węszyli po wyspie kilka dni. Starsze małżeństwo czarnych mieszkańców nie zastosowało się do ostrzeżeń Ochrony i wyszli w dżunglę. Był to czas naszych świąt Ptaków Nieba. Starsi państwo ubrali tradycyjne stroje i wyszli czynić stosowne obrzędy i pokłonić się wszystkim stworzeniom latającym o poranku. Zabrali ze sobą czwórkę wnucząt. Niestety, marynarze brytyjscy schwytali wszystkich i wywieźli do Port Blair. Tam starsi ludzie zmarli. Dzieci na szczęście odwieziono na wyspę. W annałach archiwum można przeczytać o żałobie, jaka panowała na wyspie. Natychmiast zostały też wzmocnione środki ostrożności i napisano nowy kodeks postępowania dla mieszkańców wyspy, chroniący ich niezależność i bezpieczeństwo.
– Smutna historia. Ale ja czytałem kiedyś, że mieszkańcy Sentinel zabijali przybyszów.
– Czasem się tak zdarzało. Większość jednak ginęła sama w oceanie. A wy? Nigdy nikogo nie zabijaliście? – zapytałem sarkastycznie.
– Proszę wybaczyć. Może pan mówić dalej?– przeprosił lekarz.
– Młodzieniec o nazwisku Portman jeszcze kilka razy wracał na wyspę, ale już nigdy nikogo nie zastał. Zostawiał podarki na brzegu, ale nikt ich nie zabierał. Wreszcie dal sobie spokój.
Od tego czasu, przez wiele, wiele lat świat przestał się interesować naszym narodem, który z dala od wielkiego świata rósł w siłę, kładąc nacisk na naukę, wewnętrzny rozwój i duchowość zupełnie dla was nie do pojęcia. Przez ten czas wy zrobiliście sobie dwie wojny światowe, a w 1947 roku archipelag trafił administracyjnie spod rządów brytyjskich pod indyjski.   Hindusi byli zachwyceni swoją niepodległością i nie interesowali się naszą wyspą. Dopiero w roku 1967 na wyspę przybyła ekspedycja antropologów, na czele której stanął niejaki Pandit. Jak pan doktor zapewne się domyśla ekspedycja nikogo nie zastała w domu! – zaśmiałem się głośno.
– Jeszcze kilka razy przypływali Hindusi na wyspę, na brzegu zostawiali kokosy, owoce, garnki, patelnie i takie tam głupoty, ale nie zobaczyli ani jednego tubylca. W tym czasie my używaliśmy już płyt indukcyjnych, a nasza technologia przewyższała waszą o całe sto lat.
– Nie mogę w to uwierzyć…– doktor zaczął chodzić po pokoju.
– Nie musi pan. Gdy skończę pokażę panu zdjęcia.
– Naprawdę? – oczy doktora zabłysły gorączkowo usiadł na sofie i zamienił się w słuch.
– Pokażę, pokażę. – uspokoiłem młodego lekarza i kontynuowałem:
– W 1975 roku jeszcze raz, tym razem z ekipą filmową National Geograpfic Hindusi odwiedzili naszą wyspę. Nasz wspaniały aktor teatralny (nazwisko nic panu nie powie) ucharakteryzował się na tubylca i postanowił przepędzić ekspedycję. Stało się jednak małe nieszczęście, bo artysta, chcąc dla lepszego efektu postraszyć ekipę wystrzelił z łuku w ich kierunku, gdy już wycofywali się z wyspy. Strzała niefortunnie ugodziła szefa ekipy w udo. Nasza Ochrona zamarła przed ekranami monitoringu, ale członkowie ekspedycji pośpiesznie wsiedli do łodzi i odpłynęli. A nasz aktor zaczął wykonywać jakiś dziwaczny taniec i wydawać prześmieszne okrzyki. Gdy wrócił, opowiadał, że tak był zaskoczony, że udało mu się trafić, a zupełnie nie celował w tego człowieka, że zgłupiał i sam nie wie skąd wziął mu się ten taniec i okrzyki. Trzeba tu zaznaczyć, że aktorem był wspaniałym, ale strzelcem niezwykle marnym. – uśmiechnąłem się na wspomnienie historii, którą jako dziecko uwielbiałem czytać.
I jak to zwykle bywa– nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Na jakiś czas ponownie mieliśmy spokój. Bardzo ciekawa historia zdarzyła się również w sierpniu 1981 roku. Miałem wtedy 12 lat i pamiętam ten dzień. To było straszne, bo frachtowiec o nazwie „Primrose” nie wytrzymał zmagań z tajfunem. Rozbił się na północnym brzegu wyspy. Natychmiast nasza ekipa ratunkowa ruszyła do akcji. Hm, tylko, że w „strojach roboczych”, czyli w zasadzie na golasa, uzbrojona tylko w prymitywne dzidy i łuki. Cały czas zachowujemy tajemnice, proszę pamiętać i pokazujemy światu to, co chce zobaczyć. Niestety, załoga się wystraszyła, gdy zobaczyła, ze nasi ludzie budują w pośpiechu prymitywne tratwy (inaczej nie dałoby rady dotrzeć do statku!) i wysłała prośbę o broń, bojąc się ataku z naszej strony. Nasza armia postawiona została w stan najwyższej gotowości. Na szczęście kapitan broni nie otrzymał, a w zamian za to śmigłowce australijsko– indonezyjskiej firmy  Airfast Services ewakuowały całą załogę frachtowca hinduskiego. Wrak statku został rozebrany przez naszych ludzi.
– Czyli wasze zachowanie, to po prostu mistyfikacja? – zachłysnął się wiadomościami doktor.
– Jasne! Panie doktorze, niestety ale to wy jesteście niedoścignionymi mistrzami w tej dziedzinie.– odparłem znów sarkastycznie. Wyczuł, ale nie zaprzeczył.
– O! Przypomniała mi się strasznie zabawna historia, która miała miejsce zupełnie niedawno, jeśli chodzi o czas w pojęciu względnym. Otóż, pewnego dnia w 1991 roku nasz znajomy już antropolog Pandit wpadł na pomysł, żeby ponownie przypłynąć na wyspę. Tym razem przywiózł ze sobą mnóstwo orzechów kokosowych. Takiej zabawy nie pamiętam! Postanowiliśmy wziąć udział w grze. Nasi czarni aktorzy i ich rodziny ponownie ucharakteryzowali się na tubylców i golusieńcy wyszli na brzeg, by wyławiać z wody rzucane kokosy. Jest nawet film z tego wydarzenia, który może pan widział?
– Widziałem…– odparł pobladły lekarz.
– No właśnie! Wspaniale się bawiliśmy, ale jak to z wami bywa jesteście zbyt nachalni, więc po maskaradzie, po której byliście wniebowzięci z powodu pierwszego, tak bliskiego i pokojowego kontaktu z nami myśleliście, że nastąpi ciąg dalszy. Musieliśmy więc szybko się wycofać i już z dżungli wysłaliśmy kilka strzał bez grotów w kierunku ekspedycji. Przybysze zrozumieli, że wizyta dobiegła końca i wycofali swoje łodzie.
W 1997 roku władze Indii zaprzestały prób kontaktów z naszym narodem. Doszli do wniosku, ze trzeba nas zostawić w spokoju, ponieważ kontakty z ludźmi z kontynentu mogą nam zaszkodzić, a choroby zabić. Cóż, muszę tu panu zdradzić kolejną tajemnice, że tą decyzję podjęto na skutek… hm, pewnej manipulacji. Nasi ludzie przenikają do waszego świata od wieków, ale wy nie macie do naszego wstępu, więc, chyba się pan domyśla…
– Niezwykłe, niezwykłe…– kręcił głową doktorek.
– Wręcz przeciwnie. Proszę mieć na uwadze, że pewnych zachowań uczyliśmy się od was i często wykorzystujemy waszą „broń” przeciw wam. – zawiesiłem głos i patrzyłem na reakcję lekarza. Ale on był już tak zajęty układaniem sobie w głowie tego, co usłyszał, ze nie docierał do niego już mój sarkazm. Zatem kontynuowałem:
– Nasza wyspa była bezpieczna, ale w 2004 roku po strasznym w skutkach tsunami również ponieśliśmy pewne straty. Nie tak ogromne jak wy, ale jednak. Zamartwił się o nas rząd hinduski i wysłał patrol lotniczy. Nasza ochrona na pierwszej linii, czyli ta „prymitywna” obrzuciła helikoptery kamieniami i strzałami, więc uznani, ze nie potrzebujemy pomocy. I słusznie. Rok później rząd hinduski podjął decyzję o zakazie niepokojenia mieszkańców Sentinel i nałożył sankcje za przekraczanie granic Północnego Sentinelu. Nie muszę już chyba  dodawać, że nasi ludzie wywierali ogromny nacisk na tę decyzję. Owszem, zdarzają się incydenty dla nas zupełnie niegroźne, jak na przykład historia andamańskich rybaków z 2006 roku, którzy po prostu się upili i zasnęli na łodzi. Łódź zniosło na rafę.  Próbowaliśmy ich ratować, ale niestety, zanim do nich dotarliśmy już nie żyli. Na drugiej łodzi byli ich koledzy, którzy próbowali ich ostrzec, krzyczeli i wołali, ale tamci upojeni alkoholem nie reagowali. Oczywiście, w świat poszła informacja, że tubylcy ich zabili, co jest nieprawdą. Nie zabijamy.
W Wikipedii może pan o nas poczytać. Dowie się pan, że mieszkamy na tej wyspie od sześćdziesięciu tysięcy lat, czyli od środkowego paleolitu, że jesteśmy podobno Negrytami, że jesteśmy ludem łowiecko– zbierackim, co jest w sumie prawdą, że nasz lud jest prymitywny, żyjący w ubogich chatkach bez ścian, posługujemy się prymitywnymi toporkami, łukami i harpunami, ale umiemy wyplatać kosze. Tak, to wszystko prawda. Umiemy takie rzeczy. Wszyscy. Nawet nasi doktorzy nauk ścisłych z nanotechnologii i kosmologii. Ale to się u nas nazywa tradycja i teatr. Reszta nadal pozostaje dla was tajemnicą.
– Pan pozwoli, ale mam kilka pytań.– nieśmiało wykrztusił doktorek, korzystając z momentu, gdy pociągnąłem łyk wody z eleganckiej szklanki.
– Nie wątpię. – powiedziałem, odstawiając szklankę na stolik z powykrzywianymi nóżkami. – Słucham, niech pan pyta.
– Po pierwsze, czy wasi biali i czarni mieszkańcy nie łączą się w pary? Nie ma małżeństw mieszanych?
– Do pewnego momentu tak właśnie było. Każdy łączył się w swoich kręgach. Było to spowodowane przede wszystkim bezpieczeństwem ludności. Musieliśmy zachować piękny, czarny kolor skóry rdzennych mieszkańców, choćby po to, aby nie spowodować wymarcia tej społeczności i być wiarygodnym w utrzymaniu tajemnicy. Przecież ktoś musi się czasem pokazać światu na wyspie, prawda? Ja tego nie zrobię. Nikt jednak nikomu tego nie zabraniał. Jak już wspominałem duży nacisk kładziemy na swój rozwój duchowy i czystą naukę. Wiele zachowań naszego narodu wynika z niezwykłej świadomości zbiorowego dobra, bez wykluczania swoich potrzeb. Nie zrozumie pan tego, w pana świecie takie pojęcia nie istnieją.
– Mówił pan, że wasz naród liczy sobie czterdzieści tysięcy ludzi… Gdzie wy mieszkacie, przecież to duża liczba, a wyspa ma chyba tylko siedemdziesiąt kilometrów kwadratowych! – zawołał zdumiony lekarz.
– Na powierzchni ma pan rację, byłoby ciasno, ale my żyjemy… pod powierzchnią oceanu.
Doktorek zbladł, a później spąsowiał. Zamachał rękami w powietrzu jak by chciał odpędzić natrętne muchy.
– O, nie! Nie wierzę! – zawołał.
– Nie? Proszę popatrzyć.– wyjąłem z kieszeni marynarki swój dronfon. Wyglądał podobnie jak smartfon, ale nie posiadał żadnych przycisków. Gładki, srebrny mógł uchodzić za zwykłe lusterko, nie wzbudzając zainteresowania. Reagował tylko na moje linie papilarne, więc nawet jeśli ktoś go wziął do ręki był tylko  kawałkiem lusterka. Położyłem kciuk na tylko sobie znanym miejscu i w sobie znany sposób. W półmroku, bo za oknem już zmierzchało rozbłysło światełko ekranu. Doktorek patrzył na mnie wyczekująco. Wykonałem kilka ruchów po ekranie i skierowałem światło na przeciwległa ścianę. Ukazał się obraz, w sumie hologram i zacząłem pokazywać doktorkowi slajdy z mojego kraju. Och, nie wszystko, bo wiedziałem, że i tak jest w szoku! Zobaczył w sumie niewiele, ale i tak zmieniłem jego świat na zawsze.
Na początek pokazałem mu naszą stolicę. Cudowne miasto położone wśród gór oceanu, otoczone rafami, do którego można przylecieć specjalnym, hm..samolotem, powiedzmy. Miasto znajduje się na skraju naszego państwa, nie w jego centrum i jest główną bazą dowodzenia. Nie ma tam galerii, muzeów, kin i kawiarni. Są tylko serwery elektroniczne, nawigacja kosmiczna i laboratoria oraz obserwatoria i cała gama systemów zabezpieczeń. Z zewnątrz wygląda jak wielka, barwna meduza. Pokazałem też ulice mojego rodzinnego miasta. Był nieco rozczarowany, bo wyglądały dość normalnie. Żadnych kosmitów. Normalni ludzie, którzy idą do pracy, do szkoły lub starsi, którzy pielęgnują swoje ogródki i bawią się z wnukami.
– U was jest tak czysto..– szepnął prawie nabożnie doktorek.
– Mamy wysoką technologię. Nie używamy niczego, co mogłoby pozatykać nasze filtry powietrza. Proszę pamiętać, że żyjemy kilka mil pod powierzchnią oceanu.
– Rzeczywiście… tak..
Następnie pokazałem mu uniwersytet, bibliotekę, szkoły i przedszkola. Parki i ogromne, naturalne akwaria oraz miejsca odpoczynku i relaksu. Doktorek zawył z zachwytu, gdy zobaczył papugarnię zbudowaną tak, że ptaki fruwały pod kopułą a kolorowe ryby koralowych raf pływały tuż nad nimi.
Wyłączyłem urządzenie. W pokoju nastała ciemność. Kilka dobrych chwil minęło zanim lekarz wstał i zaświecił kryształowy żyrandol.
– Czyli nasza rozmowa też jest w pewnym sensie mistyfikacją? – zapytał doktor– Szanowny panie, czego pan ode mnie oczekuje?
– A, owszem jestem tu u pana w konkretnym celu.
– Czyli? – zaniepokoił się nieco.
– Wybraliśmy pana jako jednego z niewielu młodych ludzi, którzy mają otwarty umysł i mogą zmienić bieg historii.– zacząłem ostrożnie.
– Ja? – zdziwił się doktorek.
– Tak, pan. Nasi naukowcy są zaniepokojeni kierunkiem, w którym zmierza wasz świat. A zmierza do samounicestwienia. Mimo, że żyjemy bez symbiozy, to jednak na jednej planecie, którą kochamy i która jest naszym domem. Tak jak waszym. Co prawda mamy plan awaryjny i przygotowujemy się do opuszczenia Ziemi, ale będzie to ostateczność. Nasi najwspanialsi analitycy przyszłości wybrali pana. Pan po tej stronie może zapobiec wybuchowi ostatniej wojny, w której nie będzie wygranych, przegranych, ponieważ cała planeta przestanie istnieć …
– Ja nic tu nie znaczę, proszę wybaczyć, ale jestem tylko psychologiem. – zasmucił się lekarz.
– Myli się pan. Jeśli tylko zdecyduje się doktor na współpracę wszystko zostanie panu przekazane i udzielimy wszelkiej pomocy.
– Czy ktoś już kiedyś z wami tak współpracował?
– Tak. Był taki człowiek z Polski. Nazywał się Stanisław Lem. Mieszkał z nami przez kilka miesięcy. Chcieliśmy dotrzeć do ludzi przez literaturę, w której zawarte zostały pewne przesłania, ale ludzie mało czytają i mało rozumieją. Czytał pan Lema? – zaskoczyłem go pytaniem, co troszkę rozluźniło atmosferę.
– Oczywiście! – gorliwie zapewnił lekarz.
– Ach, no to wiele pan już wie o naszym świecie. – uśmiechnąłem się łagodnie.
– O waszym świecie..– zastanowił się doktorek.
– Tak, niech pan sobie odświeży lektury i przemyśli to, co zaproponowałem.– wstałem by się pożegnać.
– Dobrze. – cicho wyszeptał mój lekarz.
– W takim razie do zobaczenia na następnej sesji! – podałem mu rękę i wyszedłem.
Wiosenne powietrze owiało mi twarz. Ciekawe, czy doktorek da radę. My w niego wierzymy, ale i tak nasze statki są gotowe do lotu w kosmos, gdy tylko pojawi się zagrożenie ze strony trzech króli: z północy, zachodu i wschodu…

MAG
Luty 2018
(opowiadanie inspirowane wiadomościami z Wikipedii i filmem– link w załączniku).











6 komentarzy:

  1. Wow! Cudna historia! Fajnie, że wplotłaś rzeczywistość w tekst, wybrałaś ciekawy motyw i go obudowałaś w interesujący sposób. I jeszcze Lem! Ha! Fajnie jest. Mam wrażenie, że się rozkręcasz i dajesz się co raz bardziej ponosić fantazji, a coraz mniej przejmujesz się formą - moim zdaniem to o to chodzi na tej grupie - nie by tworzyć dzieła z idealnymi przecinkami, ale o to, by ćwiczyć swój mózg w wymyślaniu :) Jednocześnie wielowymiarowość tekstu - to co widać na pierwszy rzut oka, to tylko pozory, które nasz sposób myślenia wiąże w wygodne dla nas fakty, ale wcale nie musi być to prawdą. Dobrze jest! Fajny tekst i ciesze się, że tu jesteś!

    OdpowiedzUsuń
  2. Lema kocham i lubię "nieoczywistości". Patrząc nawet na ludzi na ulicy moja wyobraźnia podsuwa mi często obrazy i historie niestworzone. Czy ta lalka nie jest aby seryjną zabójczynią, która zwabia swoich kochanków i po akcie miłosnym robi z nich karmę dla swoich osiemnastu kotów? Czy ten pan w kapeluszu jest tajnym agentem i nie przemyca ręczników do RPA? Takie tam.. Czasem widzę "kosmitów', to są ci w białych skarpetkach i klapkach. To MUSI być drugie dno! I takie tam.. Gdy przeczytałam temat tygodnia w pierwszej chwili narodził mi sie horror, ale skoro w poprzednim opowiadaniu bohaterowie jedli ludzkie mięso, to w sumie nie było sensu. I nagle zobaczyłam przypadkowo ten film. Coś mnie w nim zastanowiło i... popełniłam ten oto tekst.Co do przecinków..hm.. czasem używam ich jak pauzy w muzyce. Rasowi muzycy z "papierami" rwą wtedy ostatnie włosy z głowy i wołają- NIE! Tu żadna pauza być nie może! A ja naparzam! I cóż.. wychodzi jak wychodzi. Poza tym mówiłam- sorki za baborki, ale casu mało kruca bomba ... Też się cieszę, ze tu jestem z wami i mogę poczytać żywe teksty. :) Dzięki wielkie! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Zacznę trochę od końca, ale jak zobaczyłam Lema, trochę się załamałam. Jego proza nigdy do mnie nie trafiała, zresztą roboty, kosmos i te tematy jakoś nigdy mnie nie pociągały.
    Sama opowieść głównego bohatera zdawała mi się jakąś wymyśloną bujdą, czekałam wręcz na moment, kiedy powie, że żartował. Trochę tak to brzmi, a jednak jest ciekawe. Kojarzy mi się nieco z Atlantydą i jeszcze z czymś, czego nie mogę sobie teraz przypomnieć. To jednak dobre skojarzenia.
    Fajny ten tekst, nawet pomimo Lema.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Roboty, kosmos, komórki, androidy- to wszystko już jest. Żyjemy w świecie, który opisuje Lem. Atlantyda również mi się skojarzyła podczas pisania. Ale gdzie mogą uciec mieszkańcy wyspy?
      A facet nie żartował. ;) Dzięki wielkie i pozdrawiam :)

      Usuń
  4. Hej :)
    Temat zawarty, co do tego nie ma wątpliwości, ale zostaje tak wyparty przez opowieść bohatera, że finalnie zapomniałam, że w ogóle został zrealizowany.
    Coś mi tu przez chwilę nie grało, po czym zrozumiałam co - te kropki w dialogach. Występują za często, nie powinny istnieć, jeśli po półpauzie pojawia się "powiedziałem", "wyjaśniłem", etc.
    Muszę się przyznać, że Lema nie czytałam, choć wiem, czego dotyczyła jego proza. Może to czas, by po niego sięgnąć? Wykreowany przez Ciebie świat różni się od naszego, a przez te faktyczne wstawki naprawdę poczułam się przez chwilę, jakbym miała do czynienia z człowiekiem ze swojego wieku, a jednocześnie z zupełnie innego. Ciekawe doświadczenie.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  5. Dzięki, masz rację tych kropek troszkę się narobiło. Nadużywam ich często i cholera wie dlaczego. Fakt, że nie miałam czasu na dopieszczenie tekstu i widać to gołym okiem. Ale nie ma co się tłumaczyć :) dzięki wielkie :)

    OdpowiedzUsuń