Czas
powitać nowy zespół pisarzy na grupie GPK, a mianowicie: Sushi Rolki, w którego
skład wchodzą: SadisticWriter, Miachar i Laurie January. Pomysł na nową serię
narodził się w naszych głowach w kuchni Laurie, gdzie przyrządzałyśmy właśnie
sushi. Dyskutowałyśmy wówczas o niespodziewanym czkaniu jednej z nas, które
idealnie mogłoby się przełożyć na jakieś opowiadanie. Wtedy to właśnie padły
słowa: „Ej, stwórzmy wspólne opowiadanie!”. I tak oto powstali Gastro Killersi
– chłopcy pracujący w gastro, którzy nocą zajmują się zabójstwami na zlecenie.
A teraz zagadka dla was. Kto w naszej historii odpowiada za daną postać?! Za
prawidłową odpowiedź pudełko marmolady!
***
Ten dzień
zaczął się jak każdy inny.
Saren
przeczesał dłonią farbowane na różowo włosy, zmył z policzka narysowanego
czarną kredką karnego, założył na nos swoje czarne oprawki, na plecy zarzucił
granatowe kimono, które nosił każdego dnia w pracy, i ociężałym krokiem ruszył
do kuchni. Nie zamierzał oczywiście sprzątać pustych butelek, które walały się
po kątach, dopóki nie zasiądzie do stołu i nie zje porcji Cheeriosów z edycji
limitowanej – kształt miodowych kółek zastępowały teraz maleńkie głowy Batmana.
Za każdym razem, kiedy wsypywał je do nadgryzionej zębem czasu różowej miski z
uroczą sarenką, którą kiedyś kupił mu na Dzień Szefa Arató, chwytał jednego z
nich, unosił na wysokość swoich oczu i ochrypłym głosem mówił: „I am Batman”.
Potem napawał się widokiem malutkich główek, które niknęły w mlecznym
wodospadzie. Oczywiście płatki obowiązkowo musiały być zimne i jeszcze
najlepiej z kilogramem cukru. Do ich spożywania zapuścił radio, z którego
płynęły stare dobre hity. Już po chwili, w akompaniamencie głośnego przeżuwania
pozostałości po mini Batmanach, rozległ się jego fałszujący głos, który
próbował wzbić się na wyżyny dźwięków.
– Ah, ha, ha, ha, stayin’ alive! Stayin’
alive! – wykrzykiwał, machając w górze łyżką.
Wcale nie
chciał obudzić chłopaków. Gdzieżby znowu. Dobra. Prawda była taka, że chciał,
ponieważ nie mógł się już doczekać, kiedy opowie im o swoim nowym pomyśle.
Oczywiście celowo nie spytał ich o zdanie, bo wiedział, jaka będzie odpowiedź.
Zamierzał postawić swoich podwładnych przed faktem dokonanym. Cóż, ostatecznie
Nico i Arató byli już do tego przyzwyczajeni. Właściwie byli przyzwyczajeni do
wielu rzeczy, ale to nie oznaczało, że im one w dalszym ciągu nie
przeszkadzały.
Kiedy
wycie Sarena stało się jeszcze głośniejsze i bardziej fałszujące, Arató
zajmujący właśnie miejsce w łazience, gdzie poddawał się zabiegom porannej
toalety, zbiegł na dół do kuchni, by upomnieć kolegę. W jego ciemnych oczach dostrzec można było błyskawice.
– Czyś ty
ogłupiał? – zapytał jak zwykle chłodno. W jego słowach krył się również jad,
który upodabniał weganina do jakieś kobry czy innej żmii. – Rozumiem, że musisz
sobie pośpiewać, ale żeby mi Bee Geesów niszczyć? Ty naprawdę nie masz serca.
Jak
zawsze Arató ubrany był w ciemne spodnie, marynarkę i golf, jednak to ostatnie
ubranie nie było dzisiaj w kolorze najmroczniejszej nocy, a w granatowej
czerni, puchate niczym dywan, dodatkowo połyskiwało przy każdym ruchu
mężczyzny, jakby mieniło się gwiazdami. Ten golf bardziej pasował do jakiejś
kobiety na bal karnawałowy, niż do zabójcy. Tak właściwie owy golf został
kupiony w sklepie z ciuchami dla kobiet, ale tego Arató ani myślał zdradzać.
Wolał, by inni sądzili, że właśnie rozpoczyna nowy trend w modzie.
Po chwili
do wycia Sarena dołączyły kroki ciężkich buciorów. W kuchni zjawił się mało
przytomny Nico. Białe włosy odstawały na wszystkie strony, jakby dawno nie
widziały szczotki, opinająca się na torsie podkoszulka z wydrukowanym hasłem
„Szef kuchni poleca: WYPIERDALAĆ” i wytarte bojówki były nieludzko zmięte,
podpowiadały reszcie, że to właśnie w nich Nico dzisiaj spał. Mężczyzna na
oślep dotarł do ekspresu i zaparzył sobie kawy. Po pierwszym łyku czarnego
napoju bogów spojrzał prosto na Sarena.
– Kogo
znowu zabiłeś, że się tak drzesz? – zapytał ze złością, po czym ziewnął
potężnie.
– Właśnie
o to chodzi, że nikogo! – Saren wyszczerzył swoje białe zęby w uśmiechu. Gdyby
nie to, że wyglądał teraz jak uszczęśliwiony psychopata łamany przez ostrozębnego
rekina, który zamierzał połknąć swoją ofiarę jak kawałek dobrej czekolady,
mógłby grać w reklamie pasty do zębów. – Chłopcy – powiedział oficjalnie,
kładąc dłonie na stole. – Od dziś czynimy tylko dobro, a żeby to uczcić,
napijmy się herbaty!
Uszczęśliwiony
Saren podniósł się z krzesła i tanecznym krokiem, nucąc pod nosem piosenkę z
radia, ruszył do blatu. Nastawił wodę, wsypał odpowiednią ilość sproszkowanej
matchy do czarek i usiadł z powrotem przy stole. Jego uśmiech przywodził teraz
na myśl małe dziecko, które cieszy się, bo dostało odjechaną zabawkę i będzie
mogło się nią pochwalić na dzielni. Jego współpracownicy wiedzieli, że to nie
wróży niczego dobrego…
Nico upił
taktycznie kawy, spojrzał na Arató i już czuł, że żałuje swoich słów. Jednak po
ledwo dwóch godzinach snu po nocnej zmianie nie miał ani grama cierpliwości do
wygłupów Sarena.
– Co masz
na myśli? – zapytał.
– Bo
wczoraj oglądałem taki program w telewizji, leciał akurat po wieczorynce –
zaczął podjaranym głosem Saren – no i wpadłem na pomysł, żeby założyć fundację!
Wiecie – z poważną miną przejechał dłonią po wyimaginowanym niebie, które
rysowało się przed jego oczami – powiedz nam, o czym marzysz, a my odmienimy
twoje życie, które zapewne jest do dupy! Z nami nie musisz się o nic martwić!
Fundacja Słodkich Sarenek sprawi, że spełnisz swoje największe marzenie i
staniesz się własną wymarzoną wersją sarenki! Zajebiste motto, nie? – Saren
zachichotał. W tym samym momencie, jakby idealnie odmierzył czas swojej
przemowy, czajnik dał o sobie znać cichym pstryknięciem. Szef spojrzał
strategicznie na różowy zegarek ze Spidermanem, który wykopał kiedyś z Laysów,
i zaczął w głowie odliczać czas, kiedy zagotowana woda powinna osiągnąć
osiemdziesiąt stopni. To była złota zasada przy zaparzaniu matchy.
– Motto
może i dobre – zauważył Arató – ale czy myślałeś o zatrudnieniu jakieś
sekretarki? No wiesz, kogoś, kto by nam ogarniał klientów w poczekalni?
– Miałem
już kogoś na oku… – powiedział tajemniczo Saren, patrząc na swojego przyjaciela
w taki sposób, jakby miał wobec niego nieczyste zamiary.
– Mnie w
to nie wrabiaj. – Arató uniósł do góry dłonie, dobrze wiedząc, o czym myśli
kumpel. – Ja sekretarką nie będę. Dobrze wiesz, że spódnice i garsonki mnie nie
lubią. Poza tym wciąż mam po nich traumę.
Nico
nadal pił swoją kawę, nie mając nadziei na to, że zaraz się obudzi z tego
chorego snu. Wiedział, że Saren jest ostro walnięty, ale czasami przechodził
samego siebie.
– Ej,
dlaczego nie chcecie pracować w organizacji dobroczynnej? Przecież wszyscy
mieliśmy zjebane dzieciństwo. Mnie na przykład matka wieszała za kostkę za okno
i kazała mi tak wisieć przez dwie godziny. Moglibyśmy pomagać takim jak my!
Spojrzenie
Nico mówiło tylko jedno: „Czy ciebie pogrzało, szefie? O czym ty w ogóle
pieprzysz?”, nie miał nawet nastroju, żeby zastanawiać się, skąd Saren znowu
wytrzasnął matchę, po której wiecznie dostawał czkawki.
– Czyli
rozumiem, że się zgadzacie? – zapytał wesoło szef, wstając od stołu i
rozlewając wodę najpierw do jednej czarki, w której przez piętnaście sekund
majtał miotełką, potem do drugiej i do trzeciej, z którymi powtórzył ten
zabieg. Gdy matcha była już gotowa, podał ją chłopakom. Swoją czarkę uniósł ku
górze, chcąc w ten sposób uczcić kolejne dobre przedsięwzięcie, które miało
początki w jego genialnym umyśle. – Hmm. W sumie to nie macie wyboru. Wynająłem
już biurowiec, więc nie może się zmarnować. Poza tym chyba chcecie dostać
wypłatę? – Wyszczerzył zęby w uśmiechu, machnął w górze czarką, jakby to był co
najmniej kieliszek dobrej wódki, i upił z niej łyka. – Ach, cóż za niebiański
smak. – Po wypowiedzi Saren głośno czknął.
***
Ludzie
mieli jobla na punkcie czegoś, co mogli dostać za darmo. Kiedy tylko słyszeli
magiczny dzwoneczek, który brzęczał do nich słowa: „Weź, nie płać”, zachowywali
się jak stado rozpędzonych koni pozbawione humanoidalnych odruchów. Skakali po
ludziach, żeby tylko uchwycić swoim chciwym kopytem darmową zdobycz. To dlatego
szef Gastro Killersów nie bał się o powodzenie dobroczynnej fundacji. Nie
minęło nawet trzydzieści minut, odkąd posłał na miasto Arató w różowym wdzianku
z założonym na głowę słodkim kapturem z sarenką, aby głosił dobrą nowinę
drukowanymi ulotkami, a pod wynajętym gabinetem znajdowała się już długa
kolejka, która zawijała się wężykiem przed dwa piętra. Wszystko szło po jego
myśli. Co prawda nie mógł przyzwyczaić się do białego garniaka, dlatego co rusz
poprawiał krawat zdobiony tańczącymi frytkami (prezent od Nico na któreś z
rzędu urodziny – zawinął w niego kilka bonów na kubełki, które dobrze się
sprawdzały po ostrej libacji alkoholowej), ale spokojnie, wieczorem miał zmianę
w restauracji swojego wuja, wtedy znów będzie mógł założyć czarne kimono z
latającymi wśród ryżu rybami i chwycić za ostre noże, aby wesoło ciąć sushi
rolki. Teraz czekał go prawdziwie heroiczny wyczyn, a mianowicie: bycie dobrym.
Chyba wytrzyma z zabijaniem do wieczora. Akurat Gastro chłopcy dostali dzisiaj
pocztą zlecenie na pozbycie się jakiegoś wkurzającego milionera i jego świty.
Saren zdążył wyguglować jego posiadłość i dzięki temu dowiedział się, że
posiada jacuzzi. Żeby się odprężyć po wykonanym zadaniu, obrabują barek z drogiego
whisky i wskoczą do gorącej wody. Właśnie za to Saren kochał swoją pracę –
jedną z wielu zresztą. Teraz powinien się jednak zająć zdobywaniem
doświadczenia w dobroczynnej fundacji. Wujcio zawsze mu powtarzał: chłopcze,
masz odwagę i potencjał, więc podejmuj się nowych wyzwań!
Szef
Gastro Killersów oderwał się od wielkiego okna, przez które spoglądał na
pogrążone w codziennym zgiełku miasto. Jego różowy zegarek ze Spidermanem
wskazywał na równą godzinę dziesiątą. Czas rozpocząć wielkie przedstawienie!
– No,
moje słodziutkie sarenki – zaczął donośnym głosem – pora rozpocząć rzeź… znaczy
się: pora otworzyć nasze kruche, zranione przez życie serduszka na dobro. –
Saren skierował roziskrzone zielono-żółte oczy na Arató. – Zaproś pierwszą
osobę do środka, moja ty mroczna pando.
Arató
powstrzymał się od kąśliwego komentarza, który pchał mu się na usta – w końcu, jak
mają być dobrzy, to chyba również względem siebie, prawda? – i podszedł do
drzwi. Dotknął klamki, nim jednak ją nacisnął, wziął głęboki wdech, żeby
przygotować się na wszystko, co może być po drugiej stronie. Dopiero po
wykonaniu tego małego rytuału drzwi mogły stanąć otworem, a fundacja przyjąć
swojego pierwszego klienta, kimkolwiek był.
Do środka
jak tornado wparowała mała dziewczynka, która miała na głowie dwa nierówne
kucyki. Już na pierwszy rzut oka było widać, że fryzurę zawdzięczała
nieporadnym dłoniom ojca. W ręku trzymała małego jednorożca, który nie miał już
oka, i kiedy wystawiła go do przodu, aby pochwalić się trójce gastro-zabójców
ulubioną maskotką, Saren pomyślał tylko: „Co za biedne zwierzątko”.
– To jeśt
pan jednoloziec – zasepleniła piegowata małolata, która nie mogła mieć więcej
niż pięciu lat. Kiedy wyszczerzyła zęby w uśmiechu, można było dostrzec potężną
dziurę na przedzie jej zgryzu. – Pan jednolozec chce się stać duzym panem
jednolozcem! I na usko mi powiedział, ze mam być jego ujezdzacem!
– Czym? –
spytał niepokojąco uśmiechnięty Saren, przekręcając głowę na bok jak lalka
wyrwana z horroru klasy B, która straszyła po nocach niewinne dzieci.
–
Ujezdzacem, gupku! – Pięciolatka tupnęła różowym lakierkiem o kafelki,
marszcząc złowieszczo czoło. Jej usta ułożyły się w nieforemny dzióbek
nastolatki, która zamierzała walnąć sobie słit focie w lustrze.
Saren
spojrzał na najbliżej stojącego kumpla, którym był Nico – właśnie podpierał
plecami ścianę z miną a’la: „Mnie w to nie mieszaj, szefie, nie lubię
gówniaków”. Jemu również posłał uroczy, a przy okazji cierpliwy uśmiech.
– Czy
istnieje jakiś guglowski translator dziecięcego bełkotu? – spytał słodziutkim
głosem. – Bo jeżeli nie, to mogę go zawsze stworzyć za pomocą noża!
Nico
uniósł jedną brew i wypuścił ze świstem powietrze, jakby zbierając resztki
swojej nie tak wielkiej cierpliwości.
– Zdaje
się, że mała miała nieodpowiednią lekturę w ręku – mruknął. – Bo zostanie dużym
jednorożcem przez ujeżdżanie… No, kto co lubi. – Wzruszył ramionami. Zaraz
jednak przypomniał sobie, że mieli być dzisiaj dobrzy do porzygu, więc dodał: –
Albo chce pojeździć konno, a zamiast kucyka wymyśliła sobie jednorożca.
– No,
dobrze. W takim razie zacznijmy od początku. – Szef złożył ręce i z tą samą
sztucznie ucieszoną miną spojrzał na dziewczynkę. – A więc chcesz pojeździć na
jednorożcu. Ciekawe marzenie. Trochę trudne do zrealizowania, bo wiesz,
zostawiłem dzisiaj w domu magiczną różdżkę, ale wujek Saren coś na to zaradzi.
Szef
spojrzał najpierw na Arató, który od razu potrząsnął głową, szepcząc: „Mogę być
elfem w stylu Legolasa, ale na inne przebieranki się nie zgadzam”, a potem na
Nico, który skrzywił się i tak samo cichym głosem rzucił: „Elfem? Zresztą sarny
i jednorożce to prawie to samo”, w tym momencie spojrzając znacząco na swojego
szefa. Cóż, wychodziło na to, że to on musiał dla dobra ogółu wcielić się w
jednorożca.
–
Bezimienna dziewczynko, odwrócisz się teraz do sarenkowych wujków plecami? –
spytał przymilnie.
Pięciolatka,
choć niepewnie – w końcu rodzice zawsze jej powtarzali, że nie powinna ufać
nieznajomym – obróciła się do nich tyłem. W pogotowiu trzymała jednorożca,
którym mogłaby zdzielić jakiegoś niedobrego pana.
Szef
podniósł się żwawo z krzesła, trącając oparcie krzesła – przez ten gwałtowny
ruch wywinęło orła i wylądowało na podłodze, czym się oczywiście nie przejął.
Miał bowiem do wypełnienia iście bohaterską misję. Sztywnym krokiem żołnierza
podszedł do szafy, która stała w rogu pomieszczenia, otworzył ją i pewnym
ruchem sięgnął po różowo-biały kostium. Saren znany był ze swojej
punktualności, a także perfekcyjnego przygotowania do misji. W końcu nigdy nie
wiadomo, kiedy trzeba będzie się przebrać za Czarodziejkę z Księżyca,
wojowniczego żółwia ninja czy za mrocznego kosiarza. Wczoraj, jakby gdzieś
wewnątrz niego pojawiło się przeczucie, zakupił do kolekcji strój jednorożca.
Teraz będzie musiał go wykorzystać.
Nie
minęło nawet dziesięć sekund, a Saren ze słodkiej sarenki stał się słodkim,
uskrzydlonym koniem. Z twardą, niemal waleczną miną padł na kolana, założył na
głowę kaptur i wydał z siebie przeciągłe: „Ihaaaa”, które brzmiało jakby ktoś
właśnie zarzynał konia. Mała blondynka obróciła się niepewnie przez ramię,
spoglądając na włochatego jednorożca, który był bardzo podobny do jej maskotki.
Z jakiejś dziwnej przyczyny bała się jednak do niego podejść.
– Wskakuj
na mój tęczowy grzbiet, mała! Razem przelecimy pół galaktyki! Ihaaa! – wykrzyknął
głosem wujka-pedofila Saren. Efekt był taki, że pięciolatka wybiegła z krzykiem
za drzwi, zostawiając je szeroko rozwarte.
Szef
uniósł zdziwiony brwi. Wydawało mu się, że odpowiednio wczuł się w rolę, ale
może gdzieś popełnił jednak błąd?
– Byłem taki
zły? – spytał zawiedziony.
– Zły?
Nie – odpowiedział Arató, unosząc lewą brew. – Zachowujący się jak uciekinier z
psychiatryka? Jak najbardziej.
Zrezygnowany
Saren zrzucił z siebie strój jednorożca, upchnął go z powrotem w szafie,
poprawił swoją fryzurę i usiadł z powrotem przy biurku, przywołując na twarz
firmowy uśmiech. Jeżeli chodziło o porażki, szybko wyrzucał je z głowy. W końcu
więcej zdarzało mu się sukcesów!
Przez
otwarte drzwi wyjrzała oprószona siwizną głowa. Saren zaprosił ją ruchem dłoni
do środka.
Staruszka,
która weszła do biura, wyglądała na kogoś, kto się ewidentnie zgubił.
Rozglądała się wokół niczym wystraszona łania – to może jednak dobrze trafiła, chyba łanie
ciągnie do sarenek? – ale dzielnie parła naprzód, trzymając kurczowo przed sobą
zieloną torebkę, a przecież nie miała się czego obawiać, kto by ją tutaj
okradł? Tutaj jedynie mogła umrzeć albo spełnić swoje marzenie o byciu kimś
innym. Szła takim krokiem, który jeszcze świadczył o życiu, jakie w sobie
nosiła, choć jednocześnie mówił wiele o jej wieku. Było w jej oczach –
błękitnych jak jeziora, których nigdy nie splamiła niewinna krew – co kazało
podejrzewać, że nie przyszła tutaj na przeszpiegi z polecenia moherowego
stowarzyszenia istniejącego po drugiej stronie ulicy, ale miała w tym jakiś
cel.
Mężczyźni
patrzyli jak się zbliża, wszyscy zaskoczeni, a jednocześnie ciekawi tego, z
czym starsza pani do nich przyszła. Bo raczej nie z prośbą o zniknięcie, tego
by jej nie mogli załatwić. Chyba że po godzinach pracy dla fundacji.
– Dzień
dobry – odezwała się lekko ochrypłym, ciekawie brzmiącym, w żadnym stopniu
niewiedźmowym głosem. – Czy dobrze trafiłam? To biuro Fundacji Słodkich
Sarenek?
– Nie
inaczej! – wykrzyknął gromkim głosem Saren, uśmiechając się szeroko do starszej
pani. – Z nami staniesz się własną wersją słodkiej sarenki, babciu! Nieważne,
że jesteś stara i pomarszczona, nasza cudowna fundacja w mig cię odmłodzi!
Chcesz faceta? Podrzucimy cię do domu starców, gdzie hot dziadkowie będą się o
ciebie bili laskami! Chcesz ujrzeć pana Jezusa Chrystusa syna jedynego wino
tworzącego, amen, alleluja, ukrócimy twoje męki, a trumna gratis, bo mamy
zniżki od Zdzicha z ulicy Grahamkowej!
Arató
spojrzał na podjaranego chłopa w różowych włosach i zastanowił się, czy to był
dobry pomysł, by to on zarządzał fundacją. Ale z drugiej strony – kto mógł być
lepszy?
Weganin
szybko przeniósł swoją uwagę na staruszkę. Otaksował ją wzrokiem z góry na dół.
Coś sobie pomyślał, ale powiedział coś zupełnie innego.
– Cieszymy
się, że pani do nas zawitała. Kim chciałaby się pani stać na jeden dzień?
Dawno nie
widział kogoś w starszym wieku, kto tak nagle i soczyście by się zarumienił jak
ta pani. Ładna czerwień oblała jej twarz, kiedy zbliżyła się i usiadła na
krześle przed sądem (co, swoją drogą bardziej przypominało miejsce do
przesłuchania twarzą w twarz niż do rozmowy).
– Ja… Ja
zawsze chciałam być gwiazdą porno, ale mój mąż mi nie pozwolił – wypaliła
szybko, prawie gubiąc słowa. – W tym miesiącu minęła piąta rocznica jego
śmierci, doszłam więc do wniosku, że najwyższa pora, bym spełniła swoje
największe marzenie.
Wyobrażenie
sobie tej kobieciny w negliżu nie było zbyt dużym problemem, mogło jednak nieść
ze sobą pewną traumę, bowiem wiadome było, że biust kobiety to już nie jędrne
pomarańcze prosto ze słonecznej Hiszpanii, tylko dwa zwisające cosie. Także jej
tyłek to raczej nie dwa krągłe pośladki, a twór zbliżony swoimi rozmiarami do
jakieś szafy czy innej komody. Jednak niektórzy, jak Arató na przykład – ale
tylko na przykład – wiedzieli, iż gusta i guściki są różne, niektórych mogły
kręcić sceny stosunków z kobietami w wieku ich klientki.
Weganin
zamyślił się na chwilę, po czym rzekł:
– Znam
kogoś, kto kiedyś robił w tej branży. Obecnie prowadzi dom rozpusty w centrum
miasta, ale chyba nadal utrzymuje kontakt z kimś ze studia… Chce pani może jego
numer telefonu?
Oczy
staruszki rozbłysły niczym dwie latarnie zmuszane już siłą do swojej pracy. Na
jej twarzy zakwitł olbrzymi uśmiech pokazujący, jak nieumiejętnie umalowała wargi.
Ta reakcja mogła świadczyć o jednym, więc nawet nie czekając na jakąś werbalną
odpowiedz, Arató zbliżył się do biurka i ze stosiku białych kartek porwał jedną
z nich. Wziął w swoje posiadanie także czarny długopis i zapisał zgrabnie
rządek cyferek.
– Proszę.
Niech pani spróbuje zadzwonić przed zmierzchem, nim zacznie nocną zmianę, a na
pewno uzyska pani jakieś szczegóły.
Starowinka
pokazała, że jeszcze są w niej jakieś zapasy życia – choć już raczej na
wyczerpaniu – podniosła się trochę
ociężale z krzesła, zbliżyła do mężczyzny w golfie i nie tylko przejęła kartkę,
ale też wyściskała młodzieńca, jakby co najmniej zwrócił jej ukochanego męża, a
nie tylko dał cień nadziei na spełnienie marzenia.
–
Dziękuję! Dziękuję bardzo! – krzyczała, wychodząc. – Niech was Bóg błogosławi!
– Prędzej
Szatan by mógł, ale jak się nie ma, co się lubi… – wymruczał pod nosem Arató i
westchnął ciężko. Nie spodziewał się, że i takie przypadki tu zastaną.
Do
środka, zaraz po zadowolonej babci, wszedł tym razem osobnik płci przeciwnej do
poprzednich gości. Zgarbiony, chudy jak patyk, z twarzą pełną krost i w
okularach a’la Harry Potter spojrzał po członkach Gastro Killersów i jeszcze
bardziej skulił się w sobie.
– Witaj,
młodzieńcze! – wykrzyknął odrobinę zbyt głośno i radośnie Saren, rozkładając
ręce na bok. Jego uśmiech przywodził na myśl psychopatę, który cieszy się, że
ofiara sama weszła do jamy potwora. – Cóż cię do nas sprowadza? Chciałbyś stać
się przystojniaczkiem, takim jak ten po prawej – mówiąc to wskazał palcem na Arató,
któremu zresztą puścił oczko – czy chciałbyś być górą mięcha z miną, jakbyś
chciał kogoś zarypać łopatą i zakopać go głęboko pod ziemią, a tym samym budzić
postrach w ludziach? – Wyszczerzył się, widząc wkurzoną minę Nico. – O, a może
chcesz się dowiedzieć, jak odpowiednio dobrać soczewki, aby nie wyglądać jak
frajer i czym najlepiej zaszpachlować facjatę, aby nikt się nie krzywił na jej
widok? – Uśmiech Sarena był już tak szeroki, że niemal wychodził poza linię
twarzy.
Chłopaczek
zmieszał się na ten widok i jeszcze raz spojrzał na nich wszystkich, chyba
zastanawiając się, czy na pewno dobrze trafił. Bo przez chwilę przeszło mu
przez myśl, że to dom dla obłąkanych.
– No bo –
odezwał się w końcu nastolatek – jest dziewczyna, ale ja nigdy nie byłem na randce,
poza tym rodzice nie dadzą mi tyle hajsu, i pomyślałem, że panowie, skoro
pomagają spełniać marzenia, to jakoś pomogą mi to ogarnąć.
Nico
przejechał dłonią po twarzy, tylko siłą woli powstrzymując się przed uduszeniem
Sarena na miejscu. Czemu nie mogą przyjść do nich z jakimiś normalnymi
życzeniami? A najlepiej z porządnym zleceniem, a nie, jeszcze będą się bawić w
swatki.
Wykrzywił
się do szefa, który patrzył na niego wyczekująco. Oczami wyobraźni widział już
Grandery z sarniny, nowy absolutny hit restauracji. Ale to za chwilę. Najpierw
gówniarz.
Podszedł
do wyrostka, wyciągając w międzyczasie portfel z kieszeni. Chłopak cofnął się
mimowolnie, przez co zdawało się, że kucharz jest od niego dwa razy większy.
Zamiast kastetu w palcach Nico znalazły się jednak dwie czerwone karteczki.
– Masz,
zabierz ją na Twistera z grillowanym mięsem, serem i bekonem, i domów do tego
shake’a i kukurydzę. Będzie zachwycona. – Uśmiechnął się szeroko i tylko jego
koledzy wiedzieli, co tak naprawdę oznacza ten gest. Zdawali sobie przecież
sprawę, że polecone przez Nico produkty zazwyczaj są przygotowywane w małych
ilościach i raczej na zamówienie. Dziesięć minut dla grilla, kolejne
dwadzieścia dla kukurydzy – to się chłopak zdziwi.
– Bardzo
panu dziękuję – powiedział ze szczerą radością. – Skąd pan wiedział, że to jej
ulubiona kanapka z KFC?
–
Wszystkie dziewczyny lubią grillowane mięsko. A teraz idź ją zaproś.
–
Oczywiście!
Rozradowany
nastolatek wyprostował się i niemal wybiegł z siedziby fundacji uskrzydlony
dwoma czerwonymi karteluszkami.
– Nico. –
Saren podniósł się z krzesła i spojrzał oczami pełnymi wyimaginowanych łez na
swojego towarzysza. – Jesteś kurwa moim bohaterem.
Szef
poklepał mocarnie przyjaciela po plecach. Trzeba było przyznać, że jak na
osobę, która nie posiadała mięśni, miał sporo siły. Może to dlatego, że swojego
czasu wrzucał do torby podróżniczej wszystkie swoje noże i udawał, że je dźwiga
jak prawdziwy paker-kryminalista, który gotowy był zaatakować na ulicy nawet
biedną staruszkę.
Nico
spojrzał na Sarena kątem oka nadal szeroko uśmiechnięty. Nawet złość mu trochę
przeszła.
– Nie ma
za co, szefie.
– Co
prawda i tak jesteś dla mnie potężną górą mięsa, która ma minę, jakby chciała
kogoś zabić samym spojrzeniem, ale i tak cię kocham – zaszczebiotał jak mała
dziewczynka główny zarządca. – Chodź do przytulaska! Albo nie. Chodźmy wszyscy!
– Uradowany Saren wystawił ręce do góry, jakby chciał objąć nimi cały świat. Zanim
chłopacy zdążyli jakkolwiek na to zareagować, ten już tulił ich do swojej
piersi. – Jesteśmy jak wielka rodzina słodkich sarenek czyniących dobro! Awwww!
Nigdy więcej zabijania! Więcej lovków i tulasków!
– Jesteś
pewien, że ten program w telewizji nie przegrzał ci odrobinę mózgu? – zapytał Arató,
starając się uwolnić z uścisku szefa. – A gdzie twoje „dzień bez trupa to dzień
stracony”? Gdzie twój koks, dziwki i herbata?
Może
pomysł z założeniem fundacji i ogarnięcie wszystkiego jako tako Sarenowi
wychodziło, mimo to wegański kucharz zdecydowanie wolał widzieć swojego lidera
jak kogoś morduje lub znowu bierze się za robienie matchy, niż jako dobrotliwą
duszę, która spełnia marzenia innych ludzi.
Saren nie
miał możliwości odpowiedzieć, bo do fundacji zawitał kolejny gość. Napakowany
bardziej niż Nico, z łysą głową, skrzywioną miną i w dresie z najnowszej
kolekcji Adidasa spojrzał na chłopaków niczym prawdziwy król życia. Nico
świetnie znał to spojrzenie, zbyt wiele razy widział je u ludzi, którzy
startowali z pretensjami do kasjerek z kejefsa, więc jedyne, co kucharz mógłby
mu sprezentować, to soczysty cios prosto w gębę.
– Podobno
spełniacie tu marzenia. Na jeden dzień możesz być kimś innym – zaczął jegomość,
ostentacyjnie żując przy tym gumę.
– Dobrze,
że tylko jeden – mruknął pod nosem Saren, za chwilę podnosząc głowę i
uśmiechając się tak szeroko, że nawet jego oczy zwęziły się jak u Chińczyka. –
Tak, oto my. Słodkie sarenki, które spełnią w mig twoje marzenie! Czego sobie
życzysz od naszych Mikołajów, duży chłopcze? Karnetu na siłownię? Skrzynki
wódki? Hajsu na panie w burdelu? O, jak lubisz MILFy, to przed chwilą
posłaliśmy taką jedną uroczą starszą panią do domu rozpusty. Nic tak nie
pobudza zmysłów jak babcia, która zawsze marzyła o zostaniu gwiazdą porno!
Łysol
zmrużył oczy i nieco obnażył zęby, upodobniając się do wściekłego buldoga.
–
Pojebało cię, pedale? Zrobicie ze mnie króla podziemia. Już mi tu wyciągaj kokę
i dolary.
W biurze
zaległa niepokojąca cisza.
–
Słyszeliście, chłopcy? – Saren spojrzał po swoich kolegach z chińskim
uśmiechem, który miał w sobie coś z chytrego lisa. – Zostałem nazwany pedałem.
Ja, wasz szef, który raz w tygodniu chodzi na dziwki. A ten tu duży misiek chce
nazywać się królem podziemi. – Głos szefa stał się niepokojąco śpiewny.
Postukujące o biurko palce, które zgubiły rytm, nie zapowiadały niczego
dobrego. – W takim razie może do tych podziemi go wrzucimy? – Nad ciałem Sarena
niemal unosił się mrok. – Oczywiście wykopiemy mu tunel na naszym specjalnym
cmentarzu, gdzie lądują wszystkie trupy. – Jego śmiech był lekki, ale i przerażający.
– To ja
chyba musiałbym iść po worek na ciało, bo tutaj żadnego nie mam – zauważył Arató
i zerknął w stronę drzwi. Napięcie w pokoju stało się bardziej wyczuwalne.
Kostki
Nico strzeliły, gdy rozprostował palce, łysol zaś zrobił dwa kroki i nachylił
się nad biurkiem.
– Kpisz
ze mnie? Ruszaj kościstą dupę. Mają być dziwki, koks i marmolada. Jazda! –
wrzasnął, widząc, że żaden z chłopaków się nie ruszył.
Saren
zaśmiał się wesoło, niestosownie do sytuacji, a potem szybkim ruchem dłoni
wyciągnął z kieszeni marynarki Arató glocka G45 i strzelił nim prosto w czoło
umięśnionego dresa. Jego krew rozbryznęła się po twarzach wszystkich członków
Gastro Killersów, w tym najbardziej na uradowanym Sarenie, który klasnął w
dłonie i wykrzyknął dziecięcym głosem krótkie: „Jej!”.
Arató
westchnął, jak to miał w zwyczaju, i spojrzał na sushi mastera. Na jego twarzy
malowało się zrezygnowanie.
– Ile
razy cię prosiłem, byś nie zapuszczał żurawia do moich kieszeni? O broń możesz
poprosić, przecież zawsze pożyczę, nie musisz mnie z niej okradać.
Notoryczność
takiego działania rujnowała powoli nerwy Żniwiarza, mimo to wciąż nie trzymał
swoich pistoletów przymocowanych za pomocą łańcucha. Chyba nadszedł wreszcie
czas, by to się zmieniło.
–
Zresztą, co z twoim „od dziś czynimy dobro”? – zapytał Nico.
Nie, żeby
bardzo mu przeszkadzał trup denerwującego klienta na podłodze czy niespokojny
tłum za drzwiami. Spodziewał się zresztą, że to się tak skończy, bo któryś z
nich nie wytrzyma. Sam miał ochotę rozwalić łeb łysolowi.
– Dzień
bez trupa, dzień stracony! – powiedział radośnie szef, ocierając krew z twarzy.
– Poza tym nie lubię marmolady, więc mnie tą prośbą wkurzył.
Saren
odchylił się na krześle i spojrzał w obryzgany czerwienią sufit z zamyśleniem.
– Chyba
trzeba będzie odwołać resztę ludzi. Już mi się to dobro znudziło.
Nico
prychnął.
– Nie
dziwię się, szefie. To co, wracamy na stare śmieci?
–
Moglibyśmy – przytaknął Arató. – Tylko poczekajcie chwilę, trochę tu
posprzątam, znajdę ten worek i…
Skierował
się ku drzwiom. W krótkich słowach kazał ludziom odejść – krótkie „wypierdalać,
zamykamy interes” podziałało dość szybko – i ruszył po potrzebną rzecz. Uśmiech,
który zakwitł na jego twarzy na ułamek sekundy, gdy Saren dokonywał mordu, stał
się już tylko cieniem przeszłości, marnym wspomnieniem.
– Tak
właśnie postępują prawdziwi żniwiarze! – zaśmiał się szef. I kiedy jeden z jego
kumpli posprzątał ten krwawy burdel, podszedł do szafy, wyjął ze swojej torby
termos wypełniony zieloną matchą i uniósł go zwycięsko do góry.
– To co,
napijemy się herbatki, chłopcy?
Ey, jeszcze nie przeczytałam całego (musze skonczyc swoj tekst xdxd), ale musialm, kurde, zerknac, coscie zmalowały, no i nie bede owijac w bawelne, posikalam sie. Trzeba nazywac rzeczy po imieniu, tak? Chyba.
OdpowiedzUsuńTo bedzie epickie. To juz jest epickie, a dopiero zaczelam. Jak na razie to nie wiem jak to zrobilyscie, ale ciezko odroznic mi style... Chociaz poczatek bym powiedziala, ze na bank Sadictic. Pisalyscie na zmiany, czy jak? No i Saren tez SZCZELAM UWAGA myślę, że kierowany Sadystyczną Ręką ;D Nico (JUZ SIE ZAKOCHALAM) - Laurie, Arato - Miachar! I ja chem te marmolade jak zgadłam! ;D a jak nie to do trzech razy sztuka, TAK?!
o, tu padłam: Szef kuchni poleca: WYPIERDALAĆ :D:D:D Szkoda, ze moj przyjaciel juz sie zwolnil z kuchni bym mu zrobila taka koszulke z napisem!!! (Macie jakies haslo dla kierownikow/kasjerow w lidlu?) :D
Aha, aha i zeby nie psuc zabawy, to czekam na fejsie na info, czy zgadlam :D:D
Dobre to. Swietny pomysl, laski. Sushi Wam służy ;)
Kocham! <3
OdpowiedzUsuń