Tablica ogłoszeń


Grupa Kreatywnego Pisania to długoterminowy projekt cotygodniowych wyzwań pisarskich z wykorzystaniem writing prompts. Więcej znajdziesz w zakładce "O projekcie".



Temat

Temat na tydzień 129:

To było bardzo kłopotliwe. Nigdy nie miał ofiary, która odniosłaby porażkę w umieraniu.

klucze: klucz, wymiana, akcesoria, niedobre.

Szukaj tekstu

poniedziałek, 14 stycznia 2019

[126] Gastro Killers: Fundacja Słodkich Sarenek ~ Sushi Rolki


Czas powitać nowy zespół pisarzy na grupie GPK, a mianowicie: Sushi Rolki, w którego skład wchodzą: SadisticWriter, Miachar i Laurie January. Pomysł na nową serię narodził się w naszych głowach w kuchni Laurie, gdzie przyrządzałyśmy właśnie sushi. Dyskutowałyśmy wówczas o niespodziewanym czkaniu jednej z nas, które idealnie mogłoby się przełożyć na jakieś opowiadanie. Wtedy to właśnie padły słowa: „Ej, stwórzmy wspólne opowiadanie!”. I tak oto powstali Gastro Killersi – chłopcy pracujący w gastro, którzy nocą zajmują się zabójstwami na zlecenie. A teraz zagadka dla was. Kto w naszej historii odpowiada za daną postać?! Za prawidłową odpowiedź pudełko marmolady!

***

Ten dzień zaczął się jak każdy inny.  
Saren przeczesał dłonią farbowane na różowo włosy, zmył z policzka narysowanego czarną kredką karnego, założył na nos swoje czarne oprawki, na plecy zarzucił granatowe kimono, które nosił każdego dnia w pracy, i ociężałym krokiem ruszył do kuchni. Nie zamierzał oczywiście sprzątać pustych butelek, które walały się po kątach, dopóki nie zasiądzie do stołu i nie zje porcji Cheeriosów z edycji limitowanej – kształt miodowych kółek zastępowały teraz maleńkie głowy Batmana. Za każdym razem, kiedy wsypywał je do nadgryzionej zębem czasu różowej miski z uroczą sarenką, którą kiedyś kupił mu na Dzień Szefa Arató, chwytał jednego z nich, unosił na wysokość swoich oczu i ochrypłym głosem mówił: „I am Batman”. Potem napawał się widokiem malutkich główek, które niknęły w mlecznym wodospadzie. Oczywiście płatki obowiązkowo musiały być zimne i jeszcze najlepiej z kilogramem cukru. Do ich spożywania zapuścił radio, z którego płynęły stare dobre hity. Już po chwili, w akompaniamencie głośnego przeżuwania pozostałości po mini Batmanach, rozległ się jego fałszujący głos, który próbował wzbić się na wyżyny dźwięków.
– Ah, ha, ha, ha, stayin’ alive! Stayin’ alive! – wykrzykiwał, machając w górze łyżką.
Wcale nie chciał obudzić chłopaków. Gdzieżby znowu. Dobra. Prawda była taka, że chciał, ponieważ nie mógł się już doczekać, kiedy opowie im o swoim nowym pomyśle. Oczywiście celowo nie spytał ich o zdanie, bo wiedział, jaka będzie odpowiedź. Zamierzał postawić swoich podwładnych przed faktem dokonanym. Cóż, ostatecznie Nico i Arató byli już do tego przyzwyczajeni. Właściwie byli przyzwyczajeni do wielu rzeczy, ale to nie oznaczało, że im one w dalszym ciągu nie przeszkadzały.
Kiedy wycie Sarena stało się jeszcze głośniejsze i bardziej fałszujące, Arató zajmujący właśnie miejsce w łazience, gdzie poddawał się zabiegom porannej toalety, zbiegł na dół do kuchni, by upomnieć kolegę. W jego ciemnych  oczach dostrzec można było błyskawice.
– Czyś ty ogłupiał? – zapytał jak zwykle chłodno. W jego słowach krył się również jad, który upodabniał weganina do jakieś kobry czy innej żmii. – Rozumiem, że musisz sobie pośpiewać, ale żeby mi Bee Geesów niszczyć? Ty naprawdę nie masz serca. 
Jak zawsze Arató ubrany był w ciemne spodnie, marynarkę i golf, jednak to ostatnie ubranie nie było dzisiaj w kolorze najmroczniejszej nocy, a w granatowej czerni, puchate niczym dywan, dodatkowo połyskiwało przy każdym ruchu mężczyzny, jakby mieniło się gwiazdami. Ten golf bardziej pasował do jakiejś kobiety na bal karnawałowy, niż do zabójcy. Tak właściwie owy golf został kupiony w sklepie z ciuchami dla kobiet, ale tego Arató ani myślał zdradzać. Wolał, by inni sądzili, że właśnie rozpoczyna nowy trend w modzie.
Po chwili do wycia Sarena dołączyły kroki ciężkich buciorów. W kuchni zjawił się mało przytomny Nico. Białe włosy odstawały na wszystkie strony, jakby dawno nie widziały szczotki, opinająca się na torsie podkoszulka z wydrukowanym hasłem „Szef kuchni poleca: WYPIERDALAĆ” i wytarte bojówki były nieludzko zmięte, podpowiadały reszcie, że to właśnie w nich Nico dzisiaj spał. Mężczyzna na oślep dotarł do ekspresu i zaparzył sobie kawy. Po pierwszym łyku czarnego napoju bogów spojrzał prosto na Sarena.
– Kogo znowu zabiłeś, że się tak drzesz? – zapytał ze złością, po czym ziewnął potężnie.
– Właśnie o to chodzi, że nikogo! – Saren wyszczerzył swoje białe zęby w uśmiechu. Gdyby nie to, że wyglądał teraz jak uszczęśliwiony psychopata łamany przez ostrozębnego rekina, który zamierzał połknąć swoją ofiarę jak kawałek dobrej czekolady, mógłby grać w reklamie pasty do zębów. – Chłopcy – powiedział oficjalnie, kładąc dłonie na stole. – Od dziś czynimy tylko dobro, a żeby to uczcić, napijmy się herbaty!
Uszczęśliwiony Saren podniósł się z krzesła i tanecznym krokiem, nucąc pod nosem piosenkę z radia, ruszył do blatu. Nastawił wodę, wsypał odpowiednią ilość sproszkowanej matchy do czarek i usiadł z powrotem przy stole. Jego uśmiech przywodził teraz na myśl małe dziecko, które cieszy się, bo dostało odjechaną zabawkę i będzie mogło się nią pochwalić na dzielni. Jego współpracownicy wiedzieli, że to nie wróży niczego dobrego…
Nico upił taktycznie kawy, spojrzał na Arató i już czuł, że żałuje swoich słów. Jednak po ledwo dwóch godzinach snu po nocnej zmianie nie miał ani grama cierpliwości do wygłupów Sarena.
– Co masz na myśli? – zapytał.
– Bo wczoraj oglądałem taki program w telewizji, leciał akurat po wieczorynce – zaczął podjaranym głosem Saren – no i wpadłem na pomysł, żeby założyć fundację! Wiecie – z poważną miną przejechał dłonią po wyimaginowanym niebie, które rysowało się przed jego oczami – powiedz nam, o czym marzysz, a my odmienimy twoje życie, które zapewne jest do dupy! Z nami nie musisz się o nic martwić! Fundacja Słodkich Sarenek sprawi, że spełnisz swoje największe marzenie i staniesz się własną wymarzoną wersją sarenki! Zajebiste motto, nie? – Saren zachichotał. W tym samym momencie, jakby idealnie odmierzył czas swojej przemowy, czajnik dał o sobie znać cichym pstryknięciem. Szef spojrzał strategicznie na różowy zegarek ze Spidermanem, który wykopał kiedyś z Laysów, i zaczął w głowie odliczać czas, kiedy zagotowana woda powinna osiągnąć osiemdziesiąt stopni. To była złota zasada przy zaparzaniu matchy.
– Motto może i dobre – zauważył Arató – ale czy myślałeś o zatrudnieniu jakieś sekretarki? No wiesz, kogoś, kto by nam ogarniał klientów w poczekalni?  
– Miałem już kogoś na oku… – powiedział tajemniczo Saren, patrząc na swojego przyjaciela w taki sposób, jakby miał wobec niego nieczyste zamiary.  
– Mnie w to nie wrabiaj. – Arató uniósł do góry dłonie, dobrze wiedząc, o czym myśli kumpel. – Ja sekretarką nie będę. Dobrze wiesz, że spódnice i garsonki mnie nie lubią. Poza tym wciąż mam po nich traumę.
Nico nadal pił swoją kawę, nie mając nadziei na to, że zaraz się obudzi z tego chorego snu. Wiedział, że Saren jest ostro walnięty, ale czasami przechodził samego siebie.
– Ej, dlaczego nie chcecie pracować w organizacji dobroczynnej? Przecież wszyscy mieliśmy zjebane dzieciństwo. Mnie na przykład matka wieszała za kostkę za okno i kazała mi tak wisieć przez dwie godziny. Moglibyśmy pomagać takim jak my!
Spojrzenie Nico mówiło tylko jedno: „Czy ciebie pogrzało, szefie? O czym ty w ogóle pieprzysz?”, nie miał nawet nastroju, żeby zastanawiać się, skąd Saren znowu wytrzasnął matchę, po której wiecznie dostawał czkawki.
– Czyli rozumiem, że się zgadzacie? – zapytał wesoło szef, wstając od stołu i rozlewając wodę najpierw do jednej czarki, w której przez piętnaście sekund majtał miotełką, potem do drugiej i do trzeciej, z którymi powtórzył ten zabieg. Gdy matcha była już gotowa, podał ją chłopakom. Swoją czarkę uniósł ku górze, chcąc w ten sposób uczcić kolejne dobre przedsięwzięcie, które miało początki w jego genialnym umyśle. – Hmm. W sumie to nie macie wyboru. Wynająłem już biurowiec, więc nie może się zmarnować. Poza tym chyba chcecie dostać wypłatę? – Wyszczerzył zęby w uśmiechu, machnął w górze czarką, jakby to był co najmniej kieliszek dobrej wódki, i upił z niej łyka. – Ach, cóż za niebiański smak. – Po wypowiedzi Saren głośno czknął.
***
Ludzie mieli jobla na punkcie czegoś, co mogli dostać za darmo. Kiedy tylko słyszeli magiczny dzwoneczek, który brzęczał do nich słowa: „Weź, nie płać”, zachowywali się jak stado rozpędzonych koni pozbawione humanoidalnych odruchów. Skakali po ludziach, żeby tylko uchwycić swoim chciwym kopytem darmową zdobycz. To dlatego szef Gastro Killersów nie bał się o powodzenie dobroczynnej fundacji. Nie minęło nawet trzydzieści minut, odkąd posłał na miasto Arató w różowym wdzianku z założonym na głowę słodkim kapturem z sarenką, aby głosił dobrą nowinę drukowanymi ulotkami, a pod wynajętym gabinetem znajdowała się już długa kolejka, która zawijała się wężykiem przed dwa piętra. Wszystko szło po jego myśli. Co prawda nie mógł przyzwyczaić się do białego garniaka, dlatego co rusz poprawiał krawat zdobiony tańczącymi frytkami (prezent od Nico na któreś z rzędu urodziny – zawinął w niego kilka bonów na kubełki, które dobrze się sprawdzały po ostrej libacji alkoholowej), ale spokojnie, wieczorem miał zmianę w restauracji swojego wuja, wtedy znów będzie mógł założyć czarne kimono z latającymi wśród ryżu rybami i chwycić za ostre noże, aby wesoło ciąć sushi rolki. Teraz czekał go prawdziwie heroiczny wyczyn, a mianowicie: bycie dobrym. Chyba wytrzyma z zabijaniem do wieczora. Akurat Gastro chłopcy dostali dzisiaj pocztą zlecenie na pozbycie się jakiegoś wkurzającego milionera i jego świty. Saren zdążył wyguglować jego posiadłość i dzięki temu dowiedział się, że posiada jacuzzi. Żeby się odprężyć po wykonanym zadaniu, obrabują barek z drogiego whisky i wskoczą do gorącej wody. Właśnie za to Saren kochał swoją pracę – jedną z wielu zresztą. Teraz powinien się jednak zająć zdobywaniem doświadczenia w dobroczynnej fundacji. Wujcio zawsze mu powtarzał: chłopcze, masz odwagę i potencjał, więc podejmuj się nowych wyzwań!
Szef Gastro Killersów oderwał się od wielkiego okna, przez które spoglądał na pogrążone w codziennym zgiełku miasto. Jego różowy zegarek ze Spidermanem wskazywał na równą godzinę dziesiątą. Czas rozpocząć wielkie przedstawienie!
– No, moje słodziutkie sarenki – zaczął donośnym głosem – pora rozpocząć rzeź… znaczy się: pora otworzyć nasze kruche, zranione przez życie serduszka na dobro. – Saren skierował roziskrzone zielono-żółte oczy na Arató. – Zaproś pierwszą osobę do środka, moja ty mroczna pando. 
Arató powstrzymał się od kąśliwego komentarza, który pchał mu się na usta – w końcu, jak mają być dobrzy, to chyba również względem siebie, prawda? – i podszedł do drzwi. Dotknął klamki, nim jednak ją nacisnął, wziął głęboki wdech, żeby przygotować się na wszystko, co może być po drugiej stronie. Dopiero po wykonaniu tego małego rytuału drzwi mogły stanąć otworem, a fundacja przyjąć swojego pierwszego klienta, kimkolwiek był.
Do środka jak tornado wparowała mała dziewczynka, która miała na głowie dwa nierówne kucyki. Już na pierwszy rzut oka było widać, że fryzurę zawdzięczała nieporadnym dłoniom ojca. W ręku trzymała małego jednorożca, który nie miał już oka, i kiedy wystawiła go do przodu, aby pochwalić się trójce gastro-zabójców ulubioną maskotką, Saren pomyślał tylko: „Co za biedne zwierzątko”.
– To jeśt pan jednoloziec – zasepleniła piegowata małolata, która nie mogła mieć więcej niż pięciu lat. Kiedy wyszczerzyła zęby w uśmiechu, można było dostrzec potężną dziurę na przedzie jej zgryzu. – Pan jednolozec chce się stać duzym panem jednolozcem! I na usko mi powiedział, ze mam być jego ujezdzacem!
– Czym? – spytał niepokojąco uśmiechnięty Saren, przekręcając głowę na bok jak lalka wyrwana z horroru klasy B, która straszyła po nocach niewinne dzieci.
– Ujezdzacem, gupku! – Pięciolatka tupnęła różowym lakierkiem o kafelki, marszcząc złowieszczo czoło. Jej usta ułożyły się w nieforemny dzióbek nastolatki, która zamierzała walnąć sobie słit focie w lustrze.
Saren spojrzał na najbliżej stojącego kumpla, którym był Nico – właśnie podpierał plecami ścianę z miną a’la: „Mnie w to nie mieszaj, szefie, nie lubię gówniaków”. Jemu również posłał uroczy, a przy okazji cierpliwy uśmiech.
– Czy istnieje jakiś guglowski translator dziecięcego bełkotu? – spytał słodziutkim głosem. – Bo jeżeli nie, to mogę go zawsze stworzyć za pomocą noża!
Nico uniósł jedną brew i wypuścił ze świstem powietrze, jakby zbierając resztki swojej nie tak wielkiej cierpliwości.
– Zdaje się, że mała miała nieodpowiednią lekturę w ręku – mruknął. – Bo zostanie dużym jednorożcem przez ujeżdżanie… No, kto co lubi. – Wzruszył ramionami. Zaraz jednak przypomniał sobie, że mieli być dzisiaj dobrzy do porzygu, więc dodał: – Albo chce pojeździć konno, a zamiast kucyka wymyśliła sobie jednorożca.
– No, dobrze. W takim razie zacznijmy od początku. – Szef złożył ręce i z tą samą sztucznie ucieszoną miną spojrzał na dziewczynkę. – A więc chcesz pojeździć na jednorożcu. Ciekawe marzenie. Trochę trudne do zrealizowania, bo wiesz, zostawiłem dzisiaj w domu magiczną różdżkę, ale wujek Saren coś na to zaradzi.
Szef spojrzał najpierw na Arató, który od razu potrząsnął głową, szepcząc: „Mogę być elfem w stylu Legolasa, ale na inne przebieranki się nie zgadzam”, a potem na Nico, który skrzywił się i tak samo cichym głosem rzucił: „Elfem? Zresztą sarny i jednorożce to prawie to samo”, w tym momencie spojrzając znacząco na swojego szefa. Cóż, wychodziło na to, że to on musiał dla dobra ogółu wcielić się w jednorożca.
– Bezimienna dziewczynko, odwrócisz się teraz do sarenkowych wujków plecami? – spytał przymilnie.
Pięciolatka, choć niepewnie – w końcu rodzice zawsze jej powtarzali, że nie powinna ufać nieznajomym – obróciła się do nich tyłem. W pogotowiu trzymała jednorożca, którym mogłaby zdzielić jakiegoś niedobrego pana.
Szef podniósł się żwawo z krzesła, trącając oparcie krzesła – przez ten gwałtowny ruch wywinęło orła i wylądowało na podłodze, czym się oczywiście nie przejął. Miał bowiem do wypełnienia iście bohaterską misję. Sztywnym krokiem żołnierza podszedł do szafy, która stała w rogu pomieszczenia, otworzył ją i pewnym ruchem sięgnął po różowo-biały kostium. Saren znany był ze swojej punktualności, a także perfekcyjnego przygotowania do misji. W końcu nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie się przebrać za Czarodziejkę z Księżyca, wojowniczego żółwia ninja czy za mrocznego kosiarza. Wczoraj, jakby gdzieś wewnątrz niego pojawiło się przeczucie, zakupił do kolekcji strój jednorożca. Teraz będzie musiał go wykorzystać.
Nie minęło nawet dziesięć sekund, a Saren ze słodkiej sarenki stał się słodkim, uskrzydlonym koniem. Z twardą, niemal waleczną miną padł na kolana, założył na głowę kaptur i wydał z siebie przeciągłe: „Ihaaaa”, które brzmiało jakby ktoś właśnie zarzynał konia. Mała blondynka obróciła się niepewnie przez ramię, spoglądając na włochatego jednorożca, który był bardzo podobny do jej maskotki. Z jakiejś dziwnej przyczyny bała się jednak do niego podejść.
– Wskakuj na mój tęczowy grzbiet, mała! Razem przelecimy pół galaktyki! Ihaaa! – wykrzyknął głosem wujka-pedofila Saren. Efekt był taki, że pięciolatka wybiegła z krzykiem za drzwi, zostawiając je szeroko rozwarte.
Szef uniósł zdziwiony brwi. Wydawało mu się, że odpowiednio wczuł się w rolę, ale może gdzieś popełnił jednak błąd?
– Byłem taki zły? – spytał zawiedziony.
– Zły? Nie – odpowiedział Arató, unosząc lewą brew. – Zachowujący się jak uciekinier z psychiatryka? Jak najbardziej.
Zrezygnowany Saren zrzucił z siebie strój jednorożca, upchnął go z powrotem w szafie, poprawił swoją fryzurę i usiadł z powrotem przy biurku, przywołując na twarz firmowy uśmiech. Jeżeli chodziło o porażki, szybko wyrzucał je z głowy. W końcu więcej zdarzało mu się sukcesów!
Przez otwarte drzwi wyjrzała oprószona siwizną głowa. Saren zaprosił ją ruchem dłoni do środka.
Staruszka, która weszła do biura, wyglądała na kogoś, kto się ewidentnie zgubił. Rozglądała się wokół niczym wystraszona łania –  to może jednak dobrze trafiła, chyba łanie ciągnie do sarenek? – ale dzielnie parła naprzód, trzymając kurczowo przed sobą zieloną torebkę, a przecież nie miała się czego obawiać, kto by ją tutaj okradł? Tutaj jedynie mogła umrzeć albo spełnić swoje marzenie o byciu kimś innym. Szła takim krokiem, który jeszcze świadczył o życiu, jakie w sobie nosiła, choć jednocześnie mówił wiele o jej wieku. Było w jej oczach – błękitnych jak jeziora, których nigdy nie splamiła niewinna krew – co kazało podejrzewać, że nie przyszła tutaj na przeszpiegi z polecenia moherowego stowarzyszenia istniejącego po drugiej stronie ulicy, ale miała w tym jakiś cel.
Mężczyźni patrzyli jak się zbliża, wszyscy zaskoczeni, a jednocześnie ciekawi tego, z czym starsza pani do nich przyszła. Bo raczej nie z prośbą o zniknięcie, tego by jej nie mogli załatwić. Chyba że po godzinach pracy dla fundacji.
– Dzień dobry – odezwała się lekko ochrypłym, ciekawie brzmiącym, w żadnym stopniu niewiedźmowym głosem. – Czy dobrze trafiłam? To biuro Fundacji Słodkich Sarenek?
– Nie inaczej! – wykrzyknął gromkim głosem Saren, uśmiechając się szeroko do starszej pani. – Z nami staniesz się własną wersją słodkiej sarenki, babciu! Nieważne, że jesteś stara i pomarszczona, nasza cudowna fundacja w mig cię odmłodzi! Chcesz faceta? Podrzucimy cię do domu starców, gdzie hot dziadkowie będą się o ciebie bili laskami! Chcesz ujrzeć pana Jezusa Chrystusa syna jedynego wino tworzącego, amen, alleluja, ukrócimy twoje męki, a trumna gratis, bo mamy zniżki od Zdzicha z ulicy Grahamkowej!
Arató spojrzał na podjaranego chłopa w różowych włosach i zastanowił się, czy to był dobry pomysł, by to on zarządzał fundacją. Ale z drugiej strony – kto mógł być lepszy?
Weganin szybko przeniósł swoją uwagę na staruszkę. Otaksował ją wzrokiem z góry na dół. Coś sobie pomyślał, ale powiedział coś zupełnie innego.
– Cieszymy się, że pani do nas zawitała. Kim chciałaby się pani stać na jeden dzień?
Dawno nie widział kogoś w starszym wieku, kto tak nagle i soczyście by się zarumienił jak ta pani. Ładna czerwień oblała jej twarz, kiedy zbliżyła się i usiadła na krześle przed sądem (co, swoją drogą bardziej przypominało miejsce do przesłuchania twarzą w twarz niż do rozmowy).
– Ja… Ja zawsze chciałam być gwiazdą porno, ale mój mąż mi nie pozwolił – wypaliła szybko, prawie gubiąc słowa. – W tym miesiącu minęła piąta rocznica jego śmierci, doszłam więc do wniosku, że najwyższa pora, bym spełniła swoje największe marzenie.
Wyobrażenie sobie tej kobieciny w negliżu nie było zbyt dużym problemem, mogło jednak nieść ze sobą pewną traumę, bowiem wiadome było, że biust kobiety to już nie jędrne pomarańcze prosto ze słonecznej Hiszpanii, tylko dwa zwisające cosie. Także jej tyłek to raczej nie dwa krągłe pośladki, a twór zbliżony swoimi rozmiarami do jakieś szafy czy innej komody. Jednak niektórzy, jak Arató na przykład – ale tylko na przykład – wiedzieli, iż gusta i guściki są różne, niektórych mogły kręcić sceny stosunków z kobietami w wieku ich klientki.
Weganin zamyślił się na chwilę, po czym rzekł:
– Znam kogoś, kto kiedyś robił w tej branży. Obecnie prowadzi dom rozpusty w centrum miasta, ale chyba nadal utrzymuje kontakt z kimś ze studia… Chce pani może jego numer telefonu?
Oczy staruszki rozbłysły niczym dwie latarnie zmuszane już siłą do swojej pracy. Na jej twarzy zakwitł olbrzymi uśmiech pokazujący, jak nieumiejętnie umalowała wargi. Ta reakcja mogła świadczyć o jednym, więc nawet nie czekając na jakąś werbalną odpowiedz, Arató zbliżył się do biurka i ze stosiku białych kartek porwał jedną z nich. Wziął w swoje posiadanie także czarny długopis i zapisał zgrabnie rządek cyferek.
– Proszę. Niech pani spróbuje zadzwonić przed zmierzchem, nim zacznie nocną zmianę, a na pewno uzyska pani jakieś szczegóły.
Starowinka pokazała, że jeszcze są w niej jakieś zapasy życia – choć już raczej na wyczerpaniu –  podniosła się trochę ociężale z krzesła, zbliżyła do mężczyzny w golfie i nie tylko przejęła kartkę, ale też wyściskała młodzieńca, jakby co najmniej zwrócił jej ukochanego męża, a nie tylko dał cień nadziei na spełnienie marzenia.
– Dziękuję! Dziękuję bardzo! – krzyczała, wychodząc. – Niech was Bóg błogosławi!
– Prędzej Szatan by mógł, ale jak się nie ma, co się lubi… – wymruczał pod nosem Arató i westchnął ciężko. Nie spodziewał się, że i takie przypadki tu zastaną.
Do środka, zaraz po zadowolonej babci, wszedł tym razem osobnik płci przeciwnej do poprzednich gości. Zgarbiony, chudy jak patyk, z twarzą pełną krost i w okularach a’la Harry Potter spojrzał po członkach Gastro Killersów i jeszcze bardziej skulił się w sobie.
– Witaj, młodzieńcze! – wykrzyknął odrobinę zbyt głośno i radośnie Saren, rozkładając ręce na bok. Jego uśmiech przywodził na myśl psychopatę, który cieszy się, że ofiara sama weszła do jamy potwora. – Cóż cię do nas sprowadza? Chciałbyś stać się przystojniaczkiem, takim jak ten po prawej – mówiąc to wskazał palcem na Arató, któremu zresztą puścił oczko – czy chciałbyś być górą mięcha z miną, jakbyś chciał kogoś zarypać łopatą i zakopać go głęboko pod ziemią, a tym samym budzić postrach w ludziach? – Wyszczerzył się, widząc wkurzoną minę Nico. – O, a może chcesz się dowiedzieć, jak odpowiednio dobrać soczewki, aby nie wyglądać jak frajer i czym najlepiej zaszpachlować facjatę, aby nikt się nie krzywił na jej widok? – Uśmiech Sarena był już tak szeroki, że niemal wychodził poza linię twarzy.
Chłopaczek zmieszał się na ten widok i jeszcze raz spojrzał na nich wszystkich, chyba zastanawiając się, czy na pewno dobrze trafił. Bo przez chwilę przeszło mu przez myśl, że to dom dla obłąkanych.
– No bo – odezwał się w końcu nastolatek – jest dziewczyna, ale ja nigdy nie byłem na randce, poza tym rodzice nie dadzą mi tyle hajsu, i pomyślałem, że panowie, skoro pomagają spełniać marzenia, to jakoś pomogą mi to ogarnąć.
Nico przejechał dłonią po twarzy, tylko siłą woli powstrzymując się przed uduszeniem Sarena na miejscu. Czemu nie mogą przyjść do nich z jakimiś normalnymi życzeniami? A najlepiej z porządnym zleceniem, a nie, jeszcze będą się bawić w swatki.
Wykrzywił się do szefa, który patrzył na niego wyczekująco. Oczami wyobraźni widział już Grandery z sarniny, nowy absolutny hit restauracji. Ale to za chwilę. Najpierw gówniarz.
Podszedł do wyrostka, wyciągając w międzyczasie portfel z kieszeni. Chłopak cofnął się mimowolnie, przez co zdawało się, że kucharz jest od niego dwa razy większy. Zamiast kastetu w palcach Nico znalazły się jednak dwie czerwone karteczki.
– Masz, zabierz ją na Twistera z grillowanym mięsem, serem i bekonem, i domów do tego shake’a i kukurydzę. Będzie zachwycona. – Uśmiechnął się szeroko i tylko jego koledzy wiedzieli, co tak naprawdę oznacza ten gest. Zdawali sobie przecież sprawę, że polecone przez Nico produkty zazwyczaj są przygotowywane w małych ilościach i raczej na zamówienie. Dziesięć minut dla grilla, kolejne dwadzieścia dla kukurydzy – to się chłopak zdziwi.
– Bardzo panu dziękuję – powiedział ze szczerą radością. – Skąd pan wiedział, że to jej ulubiona kanapka z KFC?
– Wszystkie dziewczyny lubią grillowane mięsko. A teraz idź ją zaproś.
– Oczywiście!
Rozradowany nastolatek wyprostował się i niemal wybiegł z siedziby fundacji uskrzydlony dwoma czerwonymi karteluszkami.
– Nico. – Saren podniósł się z krzesła i spojrzał oczami pełnymi wyimaginowanych łez na swojego towarzysza. – Jesteś kurwa moim bohaterem.
Szef poklepał mocarnie przyjaciela po plecach. Trzeba było przyznać, że jak na osobę, która nie posiadała mięśni, miał sporo siły. Może to dlatego, że swojego czasu wrzucał do torby podróżniczej wszystkie swoje noże i udawał, że je dźwiga jak prawdziwy paker-kryminalista, który gotowy był zaatakować na ulicy nawet biedną staruszkę.
Nico spojrzał na Sarena kątem oka nadal szeroko uśmiechnięty. Nawet złość mu trochę przeszła.
– Nie ma za co, szefie.
– Co prawda i tak jesteś dla mnie potężną górą mięsa, która ma minę, jakby chciała kogoś zabić samym spojrzeniem, ale i tak cię kocham – zaszczebiotał jak mała dziewczynka główny zarządca. – Chodź do przytulaska! Albo nie. Chodźmy wszyscy! – Uradowany Saren wystawił ręce do góry, jakby chciał objąć nimi cały świat. Zanim chłopacy zdążyli jakkolwiek na to zareagować, ten już tulił ich do swojej piersi. – Jesteśmy jak wielka rodzina słodkich sarenek czyniących dobro! Awwww! Nigdy więcej zabijania! Więcej lovków i tulasków!
– Jesteś pewien, że ten program w telewizji nie przegrzał ci odrobinę mózgu? – zapytał Arató, starając się uwolnić z uścisku szefa. – A gdzie twoje „dzień bez trupa to dzień stracony”? Gdzie twój koks, dziwki i herbata?
Może pomysł z założeniem fundacji i ogarnięcie wszystkiego jako tako Sarenowi wychodziło, mimo to wegański kucharz zdecydowanie wolał widzieć swojego lidera jak kogoś morduje lub znowu bierze się za robienie matchy, niż jako dobrotliwą duszę, która spełnia marzenia innych ludzi.
Saren nie miał możliwości odpowiedzieć, bo do fundacji zawitał kolejny gość. Napakowany bardziej niż Nico, z łysą głową, skrzywioną miną i w dresie z najnowszej kolekcji Adidasa spojrzał na chłopaków niczym prawdziwy król życia. Nico świetnie znał to spojrzenie, zbyt wiele razy widział je u ludzi, którzy startowali z pretensjami do kasjerek z kejefsa, więc jedyne, co kucharz mógłby mu sprezentować, to soczysty cios prosto w gębę.
– Podobno spełniacie tu marzenia. Na jeden dzień możesz być kimś innym – zaczął jegomość, ostentacyjnie żując przy tym gumę.
– Dobrze, że tylko jeden – mruknął pod nosem Saren, za chwilę podnosząc głowę i uśmiechając się tak szeroko, że nawet jego oczy zwęziły się jak u Chińczyka. – Tak, oto my. Słodkie sarenki, które spełnią w mig twoje marzenie! Czego sobie życzysz od naszych Mikołajów, duży chłopcze? Karnetu na siłownię? Skrzynki wódki? Hajsu na panie w burdelu? O, jak lubisz MILFy, to przed chwilą posłaliśmy taką jedną uroczą starszą panią do domu rozpusty. Nic tak nie pobudza zmysłów jak babcia, która zawsze marzyła o zostaniu gwiazdą porno! 
Łysol zmrużył oczy i nieco obnażył zęby, upodobniając się do wściekłego buldoga.
– Pojebało cię, pedale? Zrobicie ze mnie króla podziemia. Już mi tu wyciągaj kokę i dolary.
W biurze zaległa niepokojąca cisza.
– Słyszeliście, chłopcy? – Saren spojrzał po swoich kolegach z chińskim uśmiechem, który miał w sobie coś z chytrego lisa. – Zostałem nazwany pedałem. Ja, wasz szef, który raz w tygodniu chodzi na dziwki. A ten tu duży misiek chce nazywać się królem podziemi. – Głos szefa stał się niepokojąco śpiewny. Postukujące o biurko palce, które zgubiły rytm, nie zapowiadały niczego dobrego. – W takim razie może do tych podziemi go wrzucimy? – Nad ciałem Sarena niemal unosił się mrok. – Oczywiście wykopiemy mu tunel na naszym specjalnym cmentarzu, gdzie lądują wszystkie trupy. – Jego śmiech był lekki, ale i przerażający.
– To ja chyba musiałbym iść po worek na ciało, bo tutaj żadnego nie mam – zauważył Arató i zerknął w stronę drzwi. Napięcie w pokoju stało się bardziej wyczuwalne.
Kostki Nico strzeliły, gdy rozprostował palce, łysol zaś zrobił dwa kroki i nachylił się nad biurkiem.
– Kpisz ze mnie? Ruszaj kościstą dupę. Mają być dziwki, koks i marmolada. Jazda! – wrzasnął, widząc, że żaden z chłopaków się nie ruszył.
Saren zaśmiał się wesoło, niestosownie do sytuacji, a potem szybkim ruchem dłoni wyciągnął z kieszeni marynarki Arató glocka G45 i strzelił nim prosto w czoło umięśnionego dresa. Jego krew rozbryznęła się po twarzach wszystkich członków Gastro Killersów, w tym najbardziej na uradowanym Sarenie, który klasnął w dłonie i wykrzyknął dziecięcym głosem krótkie: „Jej!”.
Arató westchnął, jak to miał w zwyczaju, i spojrzał na sushi mastera. Na jego twarzy malowało się zrezygnowanie.
– Ile razy cię prosiłem, byś nie zapuszczał żurawia do moich kieszeni? O broń możesz poprosić, przecież zawsze pożyczę, nie musisz mnie z niej okradać.
Notoryczność takiego działania rujnowała powoli nerwy Żniwiarza, mimo to wciąż nie trzymał swoich pistoletów przymocowanych za pomocą łańcucha. Chyba nadszedł wreszcie czas, by to się zmieniło.
– Zresztą, co z twoim „od dziś czynimy dobro”? – zapytał Nico.
Nie, żeby bardzo mu przeszkadzał trup denerwującego klienta na podłodze czy niespokojny tłum za drzwiami. Spodziewał się zresztą, że to się tak skończy, bo któryś z nich nie wytrzyma. Sam miał ochotę rozwalić łeb łysolowi.
– Dzień bez trupa, dzień stracony! – powiedział radośnie szef, ocierając krew z twarzy. – Poza tym nie lubię marmolady, więc mnie tą prośbą wkurzył.
Saren odchylił się na krześle i spojrzał w obryzgany czerwienią sufit z zamyśleniem.
– Chyba trzeba będzie odwołać resztę ludzi. Już mi się to dobro znudziło.
Nico prychnął.
– Nie dziwię się, szefie. To co, wracamy na stare śmieci?
– Moglibyśmy – przytaknął Arató. – Tylko poczekajcie chwilę, trochę tu posprzątam, znajdę ten worek i…
Skierował się ku drzwiom. W krótkich słowach kazał ludziom odejść – krótkie „wypierdalać, zamykamy interes” podziałało dość szybko – i ruszył po potrzebną rzecz. Uśmiech, który zakwitł na jego twarzy na ułamek sekundy, gdy Saren dokonywał mordu, stał się już tylko cieniem przeszłości, marnym wspomnieniem.
– Tak właśnie postępują prawdziwi żniwiarze! – zaśmiał się szef. I kiedy jeden z jego kumpli posprzątał ten krwawy burdel, podszedł do szafy, wyjął ze swojej torby termos wypełniony zieloną matchą i uniósł go zwycięsko do góry.
– To co, napijemy się herbatki, chłopcy?


2 komentarze:

  1. Ey, jeszcze nie przeczytałam całego (musze skonczyc swoj tekst xdxd), ale musialm, kurde, zerknac, coscie zmalowały, no i nie bede owijac w bawelne, posikalam sie. Trzeba nazywac rzeczy po imieniu, tak? Chyba.

    To bedzie epickie. To juz jest epickie, a dopiero zaczelam. Jak na razie to nie wiem jak to zrobilyscie, ale ciezko odroznic mi style... Chociaz poczatek bym powiedziala, ze na bank Sadictic. Pisalyscie na zmiany, czy jak? No i Saren tez SZCZELAM UWAGA myślę, że kierowany Sadystyczną Ręką ;D Nico (JUZ SIE ZAKOCHALAM) - Laurie, Arato - Miachar! I ja chem te marmolade jak zgadłam! ;D a jak nie to do trzech razy sztuka, TAK?!

    o, tu padłam: Szef kuchni poleca: WYPIERDALAĆ :D:D:D Szkoda, ze moj przyjaciel juz sie zwolnil z kuchni bym mu zrobila taka koszulke z napisem!!! (Macie jakies haslo dla kierownikow/kasjerow w lidlu?) :D

    Aha, aha i zeby nie psuc zabawy, to czekam na fejsie na info, czy zgadlam :D:D

    Dobre to. Swietny pomysl, laski. Sushi Wam służy ;)

    OdpowiedzUsuń